Rozdziały 41 – 51

Rozdział 41 Technika medytacji

Jednym z wtajemniczeń, jakie przechodzi się w obecności Maharishiego, jest prawdziwa medytacja. Lata studiów nad literaturą okultystyczną utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest ona kluczem do obudzenia w nas świadomości ponadfizycznej. Kiedy byłem oddany teozofii, uprawiałem różne formy medytacji według wskazówek podawanych w literaturze teozoficznej. Porównanie ich z tym, co od tamtego czasu poznałem dowodzi, że były to wiadomości dla początkujących.

Celem było skierowanie umysłu w określone kanały myślowe, wybrane z rozwagą. Są tam medytacje na rozmaite tematy, takie jak Piękno, Miłość, Czystość, Mądrość, Poświęcenie, Bóg, Stwórca wszechświata i temu podobne. Zawsze idzie o to, aby idee te zatrzymać w umyśle jak najdłużej i wywołać w świadomości obraz działania tych cnót. Takie „medytacje” mogą wytworzyć w umyśle pewne prądy myślowe, poddając umysł pozytywnej energii, pobudzającej myślenie. Ćwiczenia takie dają określony pożytek, wyrażający się słowami: „człowiek jest taki, jakie są jego myśli”.

Innymi słowy, rodzaj i sposób myślenia decydują o wartości człowieka. Jeżeli połączy się z myślami dobrymi i pozytywnymi, uszlachetni swoją naturę; jeżeli połączy się z prądami negatywnymi i złymi, cofnie się i upadnie. Wszystko to dotyczy pola względności, ale oparte jest na założeniu, że świadomość człowieka pochodzi z aparatu myślowego, czyli z umysłu.

Dawniej było dla mnie niemożliwością pojąć cokolwiek poza umysłem. Morze intelektu było bezbrzeżne, a z każdej wyspy, na jaką się dostałem, ukazywały mi się inne do zbadania. Nigdy nie można byłoby osiągnąć celu w taki sposób. Wiem teraz, że dla działalności umysłu nie ma granic – ani na drodze ku dobru, ani ku złu.

Człowiek może wznieść swój umysł, jak joginowie, i czynić „cuda”, jak wielu świętych wszystkich religii. Umysł jest siłą, a jeśli będzie opanowany i pokierowany, wówczas jego siła i subtelność są na pozór nieograniczone. Ale tylko na pozór, gdyż siła umysłu jest oparta na fałszywym założeniu, że jest ktoś, kto myśli i jest przedmiot myślenia. Jest to stare kłamstwo dwoistości i nie można mu położyć końca przez uszlachetnienie narzędzia (myślenia).

Podmiot i przedmiot istnieją jeszcze. To wyobrażenie przeszkadza w uświadomieniu sobie nierzeczywistości świata zewnętrznego. Uważanie go za rzeczywisty jest niepokonalną przeszkodą na ścieżce ku urzeczywistnieniu prawdziwej Jaźni w człowieku.

Dopóki świadomość człowieka nie jest zdolna roztopić się w Całości, dopóty poddana jest konieczności kolejnych narodzin i wcielania się w materię. Zaczarowany krąg jest zamknięty.

Dziwna rzecz, ale od pierwszych dni mego pobytu w aśramie moje dawne, mentalne medytacje odeszły w zapomnienie i nie mogłem praktykować ich w obecności Maharishiego. Tak jest jeszcze i teraz, toteż nie ma dla mnie powrotu do tych starych prądów myślowych. Każdego dnia pojawia się coraz bardziej i bardziej naglące pragnienie spokoju, trwania bez myśli, zatopienia się w ciszy. Bezdźwięczny wewnętrzny głos mówi mi, że tam jest prawda.

Maharishi sam z naciskiem mówił o konieczności medytowania. Ale co on rozumiał przez medytację? Prawdziwą medytację nazywał „milczeniem, „uciszeniem”, „ciszą”. Była to ta sama siła, która mnie przyciągała wtedy, i przyciąga teraz.

Kiedy nurkuje się pod wodą, nie można niczego widzieć nad jej powierzchnią. Świat ponad nią jest niedostępny dla wzroku. Aby rozejrzeć się po dalekim widnokręgu, trzeba się wynurzyć z wody, a dopiero wtedy dowiemy się, jak bardzo zacieśnione było nasze dawniejsze pole widzenia. Dopóki człowiek jest zanurzony w świecie myśli, królestwie umysłu, w granicach tej krainy zamknięta jest jego świadomość. Myśl musi zawsze mieć przedmiot, choćby najsubtelniejszy, zawsze więc musi być dwa, nie jeden. Dlatego myślenie i jego procesy są ślepą uliczką bez wyjścia.

Moc Mistrza uwolniła mnie od pragnienia dalszego podążania tą boczną ścieżką. Zapomniałem o niej po prostu, jak już wspomniałem. W jednym z poprzednich rozdziałów powiedziałem, że nie wierzę w cuda. Pomocy i działalności Mistrza nie mogę więc zaliczyć do tej kategorii. Ale fakt pozostaje faktem, i tylko oto idzie. W taki sposób odkryłem wreszcie tajemnicę prawdziwej medytacji. Stan, kiedy jestem świadomy swej odrębności od procesu myślenia, może być nazwany prawdziwą medytacją. Ta Świadomość jest źródłem wszelkiego Życia, jest źródłem tego, co jest moim życiem. Jest ona źródłem wszystkiego. Z niej jedynie czerpię wszystko, co zawierają słowa na niniejszych stronach. Niestety, mogę wyrazić tak mało.

Kiedy po raz pierwszy zauważyłem, że nie jest możliwe przekazanie z tego źródła czegoś więcej, niż nieco okruchów, zdawało mi się, że cała reszta przepadnie. Po pierwszym moim zanurzeniu się w milczenie (patrz rozdział Darśan znów udzielany), z trudnością mogłem sobie coś przypomnieć i powiedziałem sobie po prostu, że most uległ zburzeniu. Teraz jest inaczej. Być może mózgowy aparat myślenia nauczył się przekazywania czegoś więcej z tej wyższej krainy świadomości. Nie jest istotne, jaka jest tego przyczyna, sam fakt jest ważny.

Ale jak można wstąpić w ten stan ponadmyślowej medytacji? Kiedy przebieg tego w sobie sam analizuję, stwierdzam po pierwsze, że wszystkie myśli muszą być zatrzymane. Wićara wiedzie do dojrzałości ducha, w której znika zainteresowanie procesem myślenia, a uspokojenie umysłu, dawniej tak trudne do osiągnięcia, staje się łatwe.

Po wtóre, kiedy umysł jest uciszony, powstaje silne pragnienie zjednoczenia się z całością, ale co jest tą całością, tego jeszcze nie można pojąć, i czuję, że samodzielnie nigdy tego nie zdołam osiągnąć. Najbardziej bliskim porównaniem jest roztopienie się i rozpuszczenie w Tym, które jedyne jest. Różni się to od opuszczenia ciała, albo „ego’, bo nie ma przy tym wcale ruchu. Pozostaje się tam, gdzie się było, ale nie jest się już tym samym, co przedtem. Wszystko, co przedtem można było zobaczyć lub odczuć, jest teraz ode mnie oddzielone. Nic więcej nie da się powiedzieć.

Po trzecie, stan zjednoczenia z całością daje niewzruszoną pewność, że tylko ten stan jest prawdziwy i trwały. Że jest ostatecznym schronieniem, którego zawsze się szukało i którego nie można już utracić. Poza nim nie ma nic, bo ono jest wszystkim. Wyobrażenie, znane nam jako „śmierć” jest zatarte, ale to nie znaczy, abyśmy byli w stanie, który poczytywany jest za „życie po śmierci”. Jedynym faktem, znanym teraz jest to, że życie będzie trwało zawsze.

W tym stanie bytu nie istnieje błędny podział czasu na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

Można zmusić mowę, aby przekazała umysłowi coś niecoś z tego, co się z takiej medytacji wyniosło, ale jest prawdopodobne, że nie będzie z tego wiele pożytku, a jeszcze bardziej prawdopodobne, że będzie to mylnie zrozumiane. Nie można mieć pewności, że inni w taki sam sposób jak my dojdą do tego rodzaju medytacji w milczeniu. Toteż każdy opis może tylko zachęcić, ale bynajmniej nie wskazuje ścieżki najodpowiedniejszej dla innych.

Istnieje tajemnicze przeżycie, mogące potwierdzić moc wićary. Mistrz podkreślał, że nie należy stosować wićary jako mantry, to jest samych słów, lecz że każde pytanie powinniśmy napełnić pragnieniem poznania: „Kim jestem?”. Kiedy w taki sposób praktykujemy wićarę, po uprzednim uspokojeniu myśli, odpowiedź przychodzi sama, ale bez słów i myśli – wiesz, kim jesteś.

To, co następuje potem, jest niewyrażalne.

Wykucie owego niezawodnego narzędzia doskonalenia, natchnionej wićary, jest wielką przysługą Maharishiego dla ludzkości.

Rozdział 42 Wyjazd

Jeszcze dwa dni i będę musiał opuścić aśram. Muszę złożyć wizyty pożegnalne kilku moim przyjaciołom. Niektórzy, dowiedziawszy się, że zbliża się mój odjazd, odwiedzają mnie po raz ostatni w mej izdebce.

W ciągu tych ostatnich wieczorów mam gorączkę po przymusowych szczepieniach, jakim podlega każdy, wyjeżdżający z Indii. W pasie tropikalnym odczuwa się gorączkę silniej, niż w krajach zimniejszych; ale mój organizm znosił na ogół zupełnie dobrze klimat Tiruvannamalai, zaś gorączka ta, wywołana czynnikiem zewnętrznym, była jedyną niedyspozycją podczas całego mego pobytu w Indiach.

Muszę najpierw udać się do Madrasu, aby spędzić kilka dni we wspaniałej kwaterze głównej Towarzystwa Teozoficznego, gdzie już złożyłem krótką wizytę po drodze do aśramu. Różne formalności, związane z wizami tranzytowymi zajmą kilka dni. Potem czeka mnie podróż koleją przez Indie Południowe do Cejlonu, a w końcu Ocean Indyjski.

W rozmowach z przyjaciółmi wyraziłem przekonanie, czy raczej przeczucie, że wkrótce powrócę do aśramu; oni również czuli, że się jeszcze spotkamy. Ale nie powiedziałem nikomu o drugim przeczuciu, nie, wewnętrznej pewności, że nigdy już Mistrza nie ujrzę w jego cielesnej postaci.

Napisałem to zdanie niemal bezwiednie, i sam się przeraziłem, przeczytawszy je. Znaczyło ono, że jego miejsce w sali świątyni, w jadalni, na ścieżkach aśramu, gdzie go właśnie widziałem, pozostanie opuszczone i puste. Jakżeż zniosę tę pustkę i ciemność, gdy zniknie jasno świecąca lampa, wielka lampa, której światło rozprasza we mnie każdą „ciemność’. A mój perfidny wróg, tworzyciel myśli, korzysta z okazji, by zadać mi cios: „O, pogrzebałeś już Mistrza za życia, a wyobraź sobie, jak będziesz się czuł po jego odejściu”.

Tego było dla mnie za wiele, czarna błyskawica rozbłysła w mym mózgu.

Trwało to zapewne nie dłużej niż tysięczną część sekundy, ale wystarczyło, aby siedzący obok pan X pochwycił mnie za rękę i zapytał z niepokojem „Co panu jest? Co pan widzi?”. Ale to już przeminęło; w momencie, kiedy zadałem magiczne pytanie „Kim Jestem?” odzyskałem spokój, którego chwilowa utrata mogła stać się niebezpieczna. Stwierdziłem przy tym jeszcze raz, jak złudne jest to, co nazywamy czasem.

„Tysiąc lat jest jak jeden dzień, a jeden dzień jak lat tysiące”.

Mistyczne zdanie z Objawienia św. Jana dźwięczy w moich uszach.

„Nic specjalnego, panie doktorze”, odpowiedziałem spokojnie. „Jest to prawdopodobnie skutek ostatniego szczepienia przeciw cholerze, tak straszną dawkę wstrzyknął mi pana uprzejmy chirurg”.

„Chociaż jest jeszcze dość wcześnie i Bhagawan przyjdzie dopiero za pół godziny, posiedziałbym chętnie chwilę w sali; jest teraz cicho i prawdopodobnie całkiem pusto” – powiedział mój towarzysz. Wstaliśmy, moje pierwsze kroki były trochę niepewne. Czy mam wierzyć własnym słowom o szczepieniu?

Odjazd mój jest wyznaczony na pojutrze rano. Dzisiaj wieczorem muszę pożegnać się z Maharishim i prosić go o pozwolenie wyjazdu. Zwyczaj ten jest formalnością, lecz ważne jest jego głębsze znaczenie. Są to ostatnie godziny w bezpośredniej obecności Mistrza, przyjaciela, opiekuna. Nie powtórzą się już nigdy. Jakie pocieszenie znajdę, jakie słońce ogrzeje maleńkie kiełki, jakie wzeszły w obecności Wielkiego Rysziego?

Tak cicho jest w moim pokoju. Służący odszedł po spełnieniu swego obowiązku – przyniósł wodę do picia. Dziewczyna usługująca też zniknęła; korzysta z kilku wolnych godzin, by zrobić coś dla własnej przyjemności. Zamykam drzwi od wewnątrz i siedząc w postawie medytacyjnej, pogrążam się ze wszystkimi swymi myślami, zmartwieniami i uczuciami w milczenie, w krainę prawdziwego „Ja”. Jakież to dziwne wrażenie: stopniowe znikanie świata zewnętrznego wystarcza, by przynieść szczęście. Gdyby nawet ten wstępny etap nie był zastąpiony przez wyższe stadia, i na nim byłby już pewien rodzaj raju. Ale jest to tylko dziedziniec zewnętrzny. Jednakże do osiągnięcia tego dziedzińca zewnętrznego potrzebowałem trzydziestu lat poszukiwań.

Lecz oto umysł zaczyna się wtrącać: „tyle jest jeszcze do zrobienia… wiele rozmów, dokończenie listów, wysłanie telegramu do Madrasu, i to, i tamto…” Ale tym razem przy uspokajaniu go nie ma ani walki, ani wysiłku. Kogo interesują te błahostki? Czy nie zajmie się nimi Ktoś większy, jeżeli je zaniedbam? I myśli znikają same, ponieważ już się nimi nie interesuję.

Unoszę się teraz w nieskończonej „przestrzeni”, dziwnie spokojnej i pustej, jednakże pulsującej silnym życiem. Nie, mylę się przy usiłowaniu wyrażenia słowami tego, czego słowa zawrzeć nie mogą; bo naprawdę nie czuję żadnego ruchu, raczej „to wszystko” przepływa przeze mnie, a ja sam jestem tylko świadkiem. Na następnym stopniu całkowicie zapominam o mej osobowości (ego), jej imię, postać, stanowisko; zatraca się świadomość oddzielnego „ja”. Im więcej światła zdoła przeniknąć przez ograniczoną soczewkę mej świadomości, tym słabiej odczuwam więzy, łączące mnie ze światem. Jednakże mogę ten lot zatrzymać i dociekać, bez myślenia, co jeszcze wiąże mnie z mają – tym złudzeniem materii i formy – i czego jeszcze powinienem się wyzbyć? Ale przepotężne milczenie pozbawia te obserwacje cech zewnętrznej ciekawości i zamienia je w proces jednoczenia się z całością.

Ta „przestrzeń” jest szczególna, jest jak wewnętrzna strona wszystkich możliwych przestrzeni fizycznych. Toteż dzięki temu, że unosimy się w tej wewnętrznej przestrzeni, możemy być tak blisko najdalszej gwiazdy, jak blisko jesteśmy komórki krwi w maleńkich naczyńkach krwionośnych naszego mózgu. Ażeby przebyć takie transcendentalne doświadczenie, konieczne jest spełnienie jednego warunku – mianowicie trzeba zdobyć umiejętność kontrolowania i zatrzymywania według swej woli funkcji umysłu, to jest wszystkich myśli.

Jasne, przenikające światło, które „tutaj” promieniuje, wskazuje mi, że nie znam jeszcze natury myśli. Wiem tylko z pouczeń Mistrza, jak mamy je traktować i to praktycznie wystarcza do opanowania ich.

Właśnie skończyłem zwracać uwagę na te strzępy myśli, gdy pukanie do drzwi „cofnęło” mnie do zwykłej świadomości. To posługaczka przyniosła czyste ręczniki. Usiłuje tłumaczyć mi po tamilsku, że jest południe, i że musi zabrać naczynia, aby przynieść mi obiad. Uśmiechając się spogląda łakomie ku ponętnym bananom na półce. Gdybym się zgodził, z pewnością przyrządziłaby potrawy z tych cennych owoców. Próbuję jej wytłumaczyć, że owoce należy jeść dopiero po głównym daniu z ryżu i topionego masła.

Jednak aż do mojego wyjazdu nie udało mi się jej przekonać.

Rozdział 43 Pożegnanie

Powracam właśnie ze świątyni, gdzie ludzie ciągną jak na procesji, przechodząc obok łoża Maharishiego. Nie uczestniczyłem w tym. Czekam aż do szóstej wieczorem, kiedy kończy się napływ odwiedzających. Od godziny szóstej do siódmej trzydzieści Mistrz bywa często sam. Toteż jest to najbardziej odpowiednia pora, by przyjść, aby się z nim pożegnać.

Wieczór jest wyjątkowo gorący i bezwietrzny, bez najmniejszego śladu chłodniejszego zwykle powiewu od wschodu. Droga jest pusta i przy bramie aśramu nie ma nikogo, tylko kilka aut stoi na obszernym dziedzińcu.

W sali świątyni panuje półmrok. Zatrzymuję się chwilę przy wejściu. Maharishi siedzi jak zwykle, wsparty na poduszkach i spogląda w przestrzeń. Jeden z młodych usługujących siedzi w kąciku, niemal niewidoczny w ciemności. Poza tym w sali nie ma nikogo.

Maharishi spostrzega mnie i na jego obliczu zjawia się lekki uśmiech. Zbliżam się do niego, ale wszystkie starannie przygotowane słowa pożegnania i ostatnie prośby znikają z mego umysłu. Pozostaje on pusty, bez jednej choćby myśli.

Witam się i staję blisko niego. On patrzy mi w oczy. Zanurzam się w świetle Jego spojrzenia. Słowa nie są teraz potrzebne. Wiem, że Święty czyta w moim sercu. On widział wszystkie słowa w moim umyśle, zanim jeszcze je poskładałem w zdania. Głęboko we mnie zadrgał jakiś smutek. Widzę oto po raz ostatni tego, który jest moim Mistrzem i przyjacielem, któremu podobnego nie znajdę już nigdy, choćbym przeszukał wszystkie światy. Jednakże lekka, lecz niepokonalna fala mocy wypływa z niego. Ona to zmywa precz tę chmurę i przenika całą mają istotę. Świadomość moja jest teraz przejrzysta na wskroś; czuję, że jest taka, jak pragnąłem aby była, kiedy przed nim stanę.

Widzę, że z jego pięknego oblicza płynie ku mnie swoista zachęta, abym wypowiedział się słowami. Dobrze, mówię sobie, spróbuję, jeśli tak trzeba.

I zaczynam mówić mu powoli i wyraźnie, że muszę opuścić aśram i przyszedłem prosić go o pozwolenie, a kiedy skinął potakująco, mówię znowu, prosząc go o błogosławieństwo na mój dzień dzisiejszy, na moją przyszłość i na zawsze, na wieki… Jego oczy wydają mi się jeszcze bardziej świetliste, a oblicze, wyrażające dobroć nadludzką, wydaje się bardziej poważne. Błogosławi mnie. Wiem, że widzi on moją następną, jeszcze niewypowiedzianą prośbę. Nie słyszę słów, lecz wiem, że pyta mnie, czy jestem świadomy znaczenia mojej własnej prośby. I bez poruszania warg daję mu odpowiedź. Wszystko jest przy tym tak naturalne, tak proste, tak rzeczywiste, że raczej bym zwątpił w moją obecność tutaj, niż w tę bezgłośną rozmowę. Następuje chwila milczenia.

O, mógłbym tak stać tu przy nim bez końca, całą wieczność, bez innego pragnienia w sercu. Mijają minuty, chociaż są to może tylko sekundy.

Ostatnią prośbą, jaką pragnąłem wyrazić, było pewnego rodzaju przyzwolenie na widzialne, a zatem, według nauk Mistrza, nierzeczywiste. Idzie o to, by uczeń otrzymał widzialny, wyczuwalny znak łaski Guru, uświęcony przez tradycję. Mówiono mi, że Maharishi nigdy tego nie udziela, a w życiorysach jego również czytałem, co odpowiadał na takie prośby. A więc i znaki traktuje ostrożnie i poważnie. Ale tu, teraz, kiedy stoję przed nim z otwartym sercem, czując radosną pewność, jakże mogłoby to być mi wzbronione?

Skoro tylko zacząłem nieśmiało wypowiadać swą prośbę, pojawia się cudowny uśmiech, aby mnie ośmielić.

Pochylam głowę i czuję dotknięcie jego ręki na mym czole, delikatne muśnięcie jego palców wzdłuż mej głowy. Subtelny prąd mocy i czystości przenika całe moje ciało.

Jak w olśnieniu uświadamiam sobie, że moc tego momentu będzie mnie wspierała przez wszystkie następne lata, a światłość jego będzie zawsze oświetlać moje życie.

Nie rozmawiamy już. Skłaniam się po raz ostatni, on skinął na sposób hinduski, oznaczający zgodę lub potwierdzenie. Cofam się powoli ku drzwiom, wpatrując się w najwyższym napięciu w jego oblicze, aby je na wieki zachować w głębi mego serca. W nastroju radosnego spokoju powracam mrocznymi ścieżkami ogrodu do swej izdebki. Paru przyjaciół z aśramu towarzyszy mi w całkowitym milczeniu aż do drzwi; Hindusi wiedzą, jak należy się zachować w uroczystych chwilach.

Głos wewnętrzny mówi mi: rozłąka z Mistrzem nie jest już możliwa. I tak się stało.

Rozdział 44 Adyar

Dzisiaj rano przybyłem do słynnego na cały świat Adyaru, kwatery głównej Towarzystwa Teozoficznego. Przygotowano dla mnie pokój, ten sam, w którym mieszkałem niedawno, podczas pierwszego pobytu w Madrasie. Taki sam niezmącony spokój, ten sam cudowny magnetyzm, nic się tu nie zmieniło w atmosferze. Tylko powracający z Tiruvannamalai gość zmienił się bardzo. Zauważam, że najłatwiej jest porównywać nasze stany świadomości, kiedy znajdziemy się ponownie w tym samym otoczeniu. Idę długimi alejkami rozległego terenu parku. Odwiedzam pamiętne miejsca i medytuję w „Ogrodzie wspomnień”, przy stawie lotosowym, gdzie przed niespełna dwudziestu laty oddane były płomieniom zwłoki Annie Besant i C. K. Leadbeatera. Tablice marmurowe z datami widnieją z prawej i lewej strony nad stawem. Nieopodal rośnie kilka drzew europejskich i stoją ławki drewniane i kamienne. Czerwone płyty z kamienia ciosowego wiodą ku wielkiej, w centrum położonej gwieździe, której środek zielenią roślin wyznacza miejsce całopalenia i stanowi rodzaj nagrobka. Wąskie, piaszczyste ścieżynki biegną dokoła i wiodą ku drugiemu nagrobkowi w kształcie wielkiego, płaskiego kwiatu lotosu z takich samych czerwonych kamieni. Jest to miejsce spopielenia zwłok trzeciego prezydenta Towarzystwa Teozoficznego, G. S. Arundale’go. Majestatyczny szum oceanu jest tu nieustanną muzyką. Naprzeciw tego „Ogrodu wspomnień” jest ujście rzeki Adyar, w którą rybacy zanurzają swe prymitywne sieci. W wielkich ogrodach Adyaru zwraca uwagę słynne, rzeczywiście niezwykłe drzewo banianowe. W cieniu jego siadywali często Madame Bławacka i pułkownik Olcott w czasie, gdy Towarzystwo przystąpiło do odbudowy kwatery głównej. W późniejszych latach w cieniu drzewa olbrzyma, mogącego z łatwością osłonić przed słońcem wielotysięczne zebranie, odbyło się wiele narad i wygłoszono wiele odczytów. Jest jeszcze wiele innych drzew banianowych w sąsiedztwie, ale żadne nie jest tak wielkie i majestatyczne, jak to sławne. Drzewa te rozrastają się stale i corocznie przybywa im parę pędów, opuszczających się z góry pionowo ku ziemi, tak, że tworzą one jakby katedrę z wieloma kolumnami.

Odwiedzam małe świątynki różnych religii. Każda zbudowana jest w odrębnym, własnym stylu, wśród drzew i krzewów. Jedna z alejek obsadzona jest drzewami, zasadzonymi tu podczas międzynarodowych zjazdów przez przedstawicieli różnych narodowości, razem z ziemią, przywiezioną z macierzystego kraju rośliny. Przy każdym drzewie jest tablica kamienna z nazwą kraju. Całe otoczenie w Adyarze jest indyjskie; służba, pracownicy biurowi i inni, młodzież i dzieci. Jest tu wiele szkół. Jedna z nich, szkoła imienia pułkownika Olcotta, założona przez niego, była pierwszą w Indiach szkołą dla pozakastowych, nazywanych wówczas pańćama, czyli piąta kasta. Obecnie nazwa ‘pozakastowi’ nie jest już używana, ponieważ Gandhi nazwał tych ludzi haridźanami[7], czyli dziećmi bożymi. Szkoła była tak dobra, że wkrótce inne kasty zapragnęły posyłać do niej swoje dzieci, to zaś było wówczas postępkiem bardzo rewolucyjnym. Szkoła rozwija się nadal.

Adyar posiada wspaniałą bibliotekę z bogatym zbiorem starych, niezmiernie cennych rękopisów sanskryckich. Wśród tysięcy książek z dziedziny filozofii, religii i okultyzmu, znalazłem moją własną, kiedy mi uprzejmy przewodnik, Hindus, przyniósł skromną książeczkę o Maharishim, wydaną w Brazylii, a tu włączoną do działu literatury łacińskiej.

Główna sala marmurowa kwatery głównej jest chłodna i przewiewna, dzięki szczególnemu sposobowi budowy, mądrze dostosowanej do wymagań gorącego klimatu Madrasu. Stoją tu wielkie, z białego marmuru wyrzeźbione posągi obojga założycieli Towarzystwa Teozoficznego, H. P. Bławackiej i pułkownika Olcotta, prawdziwych przyjaciół wiernych sobie w dobrej i złej dol

Aby dać godny opis kwatery głównej T. T. W Adyarze, trzeba by napisać wiele rozdziałów, ale nie mam na to ani czasu, ani miejsca w mym pamiętniku. Może podczas następnych odwiedzi Indii, jeżeli tu przybędę…

Ale po co miałbym przyjechać? Teraz, kiedy wiem, że widzialny świat materialny jest snem, kiedy zdobyłem się na tyle wysiłku, żeby ze snu tego się obudzić? Cóż było warte moje życie przedtem, zanim spotkałem Maharishiego? Zdaje mi się teraz, że wartość tamtego życia była bliska zeru. Spoglądam obecnie bez wzruszeń na dzieła rąk moich bliźnich, na twory ich matki – natury, na wszystko, co pewnego dnia zniknie bez śladu. Nie odczuwam wcale smutku, jaki zazwyczaj towarzyszy wspominaniu przeszłości, minionej bezpowrotnie, przeszłości, która tak niedawno była tętniącym życiem dla współczesnych.

Gdyż oto niezniszczalna substancja ukryta jest we wszystkim. Ogarnia ona całość życia, widzialnego tak samo jak i niewidzialnego. I moje życie jest również w tym, jedynie w tym, ale nie jest to identyczne z formą mej osobowości.

W przyszłości nie powinienem już więcej posługiwać się tą formą, jako podstawą czegokolwiek, co zamierzam tworzyć, gdyż na imię jej naprawdę – śmierć. Jest ona pustą łupiną, na podobieństwo tych, jakie cofające się fale zostawiają na piasku wybrzeża. Ma ona tylko postać jej poprzedniego mieszkańca.

Takie wyobrażenie może się wydać ludziom nieosiągalne, ale nie ma innego wyboru. Trzeba je przyjąć, jeżeli pragniemy wydostać się z ograniczonego królestwa śmierci i wejść do bezkresnej krainy życia.

Rozdział 45 Colombo

Jadę na południe pociągiem pośpiesznym do Danuszkodi. Moimi towarzyszami w przedziale są trzej indyjscy uczeni, członkowie Instytutu Naukowego z New Delhi. Dwaj udają się do Londynu, trzeci do Szwajcarii. Ten ostatni jest wybitnym specjalistą lekarzem, autorem wielu prac w języku angielskim. Wypytuje mnie o klimat europejski; chce się dowiedzieć, czy chłody są przykre. Mówię mu, że listopad – bo dopiero w listopadzie dotrze do Genewy – nie przypadnie mu do gustu i myślę sobie, jaki byłbym rad, gdybym poczuł w naszym przedziale zamiast tego trudnego do zniesienia gorąca, jesienny chłód starego kontynentu. Dwa wentylatory elektryczne działają w dzień i w nocy, ale to nie wystarcza. Nagrzane ściany wagonu promieniują żarem. Na szczęście ubranie moje jest jak najlżejsze – krótkie spodnie i cienka koszula.

Spoglądam przez okno na smutny krajobraz piaszczystych pustyń najdalej na południe wysuniętej części półwyspu indyjskiego. Ludność wygląda na wpół zagłodzoną. Jednakże na stacjach niezbyt wielu żebraków zbliża się do wagonu; mało mają nadziei na otrzymanie jałmużny, kiedy widzą w przedziale same indyjskie twarze, a ja nie jestem z zewnątrz widoczny, gdyż siedzę w kącie pod przewietrznikiem.

Nareszcie przesiadamy się na statek, który zabierze nas na drugi brzeg, na Cejlon. Po jeszcze jednej nocy, spędzonej w pociągu, docieramy do Colombo. Przy pożegnaniu doktor wręcza mi pięknie wydaną broszurę z uprzejmą dedykacją, znajduję na końcu listę wszystkich książek przez niego napisanych. Moi współtowarzysze muszą czekać na statek trzy dni, ja tylko dwa, w ciągu których chcę zwiedzić Colombo. Po przyjeździe zwiedzam miasto, a potem o czwartej po południu odwiedzam w biurze pana R., którego mi polecono w Madrasie. Jest to starszy, pełen godności kulturalny pan, żarliwy czciciel Maharishiego, toteż po paru słowach staliśmy się przyjaciółmi.

Zaprasza mnie do swojego domu letniskowego, położonego około pół godziny drogi autobusem od miasta. Po kąpieli nakładam odzież indyjską, bardzo wygodną w tym klimacie, i odnajduję mego gospodarza na przestronnej werandzie, gdzie zebrało się kilku jego przyjaciół, starszych panów w nieskalanej bieli i jego syn, student Uniwersytetu w Colombo. Rozmawiamy o przeżyciach w aśramie, w którym każdy z gości był już wiele razy, i mówimy oczywiście o Maharishim. Uderza mnie głębia oddania i czci, jakimi przesiąknięte są wszystkie ich słowa o nim. Zachód może pozazdrościć tej głębokiej zdolności odczuwania, dzięki której Hindusi instynktownie rozpoznają duchową wielkość i świętość, gdziekolwiek ją napotkają. Jak daleko nam do tego! Zachód z łatwością rozpoznaje potęgę materialną i sławę, dyplomy i świadectwa uczoności, jak również śmiałą przedsiębiorczość, ale zjawisko tak niezwykłe, jak Maharishi, przeminęłoby prawie niezauważone. Zachód szuka niezawodnych rozwiązań swych palących problemów społecznych i narodowych, ale – rzecz dziwna – nie dostrzega, bądź nawet unika tych, którzy takie rozwiązania znaleźli. A co gorsze, gorączkowy pośpiech i materializm Zachodu udzielił się już niektórym ludziom Wschodu, potęgując ich cierpienia i wzmagając wokół nich zagrożenia.

Nasza rozmowa toczy się gładko i harmonijnie, bo nikt nikogo nie chce przekonywać, ani nie pragnie arbitralnie narzucać swoich poglądów. Mówimy po prostu o swych przekonaniach i przeżyciach wiedząc, że każdy może widzieć tylko część prawdy i że nikt nie może posiąść jej w całości. Próbujemy znaleźć wspólne punkty widzenia i principia, a nie zatrzymywać się na możliwych różnicach. Jestem przekonany, że podstawą naszego wzajemnego zrozumienia jest wspólna nam wszystkim wiara, że Ktoś, kto stworzył ten świat w celu tylko Jemu samemu wiadomym, wie również, jak nim najlepiej zarządzać. Kiedy ma się taką silną wiarę, znikają wszelkie ambicje oraz chęć zmieniania świata. Możemy dostrzec, że tego rodzaju ludzkie ambicje, zarówno w przeszłości, jak i w teraźniejszej historii rodzaju ludzkiego, nie dają zadowalających rezultatów. Zgadzamy się wszyscy, że słowa tych, którzy dojrzeli praprzyczynę – gdy stopili swoją świadomość ze świadomością Najwyższego – więcej mają powagi i wartości niż słowa ludzi, poruszających się w cieniu zdarzeń, miotanych przyczynami nieznanymi im i niewidocznymi dla nich.

Łączy nas wspólna cześć i umiłowanie Maharishiego. Wszyscy widzimy w nim Mistrza, który w miarę naszych zdolności duchowych pomaga nam dojrzeć przelotne mgnienie prawdy.

Mówimy o nim, a każdy opowiada o swych własnych przeżyciach. Od czasu do czasu milkniemy, aby żywiej odczuwać delikatny duchowy prąd, kiedy Mistrz jawi się przed naszym wzrokiem wewnętrznym. W tych chwilach rozumiemy się tak dobrze, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Nikt nie przerywa milczenia, nikogo ono nie nuży. O, nigdy już nie będę umiał szczycić się naszą zachodnią sztuką konwersacji.

Gospodarz opuszcza nas na chwilę i czujemy subtelny zapach kadzidła. Po powrocie zaprasza nas, bez słów, poważnym, przyjacielskim gestem do swej skromnej kaplicy domowej. Jest tam mały ołtarzyk z obrazami hinduskich świętych. Obok stoją symboliczne figurki bogów. Wiszące na ścianach tabliczki z tekstami kilku mantr, wypisanych złotymi literami, uzupełniają wystrój tej skromnej, małej kaplicy. Płonie lampka, a przed ołtarzykiem palą się kadzidła. Oprócz paru mat na podłodze, nie ma tu innych mebli.

Siadamy rzędem, ze skrzyżowanymi nogami. Siedzę pośrodku, koło mojego gospodarza, a za nim, po jego prawej stronie jego żona i syn, który na prośbę ojca recytuje kilka wierszy z Wed. Dym kadzidła płynie cienką, falującą spiralą ku górze. Pomyślałem: „Oby nasza medytacja – można ją również nazwać modlitwą – wzniosła się jak ten dym ku regionom, w których smutek i ciemność są nieznane”. Zanurzamy się w milczenie.

Nie mam najmniejszej wątpliwości, że moi towarzysze są w takim samym nastroju. Przedziwną cechą atmosfery psychicznej niektórych krajów Wschodu jest to, że myśli, a zwłaszcza nastroje wewnętrzne łatwiej się tam udzielają niż w innych stronach naszego globu.

Widzę, że moi sąsiedzi przymykają powieki, szykując się do medytacji. Czynię to samo, chociaż niedawno zauważyłem, że i otwarte oczy nie widzą niczego, jeżeli koncentracja jest zupełna i uwaga całkowicie zwrócona do wewnątrz.

Po pewnym czasie swoisty bodziec z zewnątrz daje mi znać, że pora już skończyć medytację. Otwieram oczy, i widzę, że inni czynią to samo.

– Czas na posiłek – zaprasza uprzejmie gospodarz. Stół nakryty jest na sposób europejski na cztery osoby, ale tylko syn pana R. towarzyszy nam podczas posiłku, żona zaś jego, zgodnie z obyczajem hinduskim, usługuje nam. Po wieczerzy gospodarz, wskazawszy mi sypialnię, doradza, abym wysunął łóżko częściowo na werandę, tak, abym miał głowę wystawioną na zewnątrz, na lekki powiew w czasie gorącej nocy.

Nazajutrz przed wieczorem, odprowadzany przez syna pana R., dotarłem na mój statek, i pożegnawszy miłego gospodarza, opuściłem ziemię cejlońską. Statek powoli wypłynął z portu. Wspiąłem się na najwyższy pokład, aby jeszcze raz spojrzeć na Colombo z jego niezliczonym mnóstwem świateł, gasnących stopniowo w oddali.

Wielki statek z wychodźcami brytyjskimi przepływa w pobliżu; widzę tańczące pary pod nieprzemakalną osłoną górnego pokładu i słyszę hałaśliwą muzykę jazzową.

Długi fosforyzujący ślad ściele się na wodzie poza nami.

Rozdział 46 Na oceanie

Podczas całej podróży pogoda była cudowna. Dni wietrznych, kiedy statek kołysał się na boki, było niewiele. Cały czas mieliśmy nad głowami czyste, błękitne, słoneczne niebo. Za parę dni powinniśmy przekroczyć równik, w związku z czym zmienia się położenie słońca na niebie; koło południa zbliża się ku północy, a potem wydaje się, że stoi w samym środku nieba, prostopadle nad naszymi głowami. Im dalej płyniemy, tym bardziej nasze wyobrażenie o południu przekształca się w geograficzną północ.

Na statku jest tylko jedna klasa, toteż wszystkie zakątki dostępne są dla wszystkich pasażerów. Obszerne i wygodne sale czytelni ze stolikami do pisania skusiły mnie, by napisać kilka dalszych stron pamiętnika, chociaż właściwie moja wyprawa do Indii zakończyła się tydzień temu. Kiedy podejmę następną?

Monotonne dni podróży powrotnej przepełnione są rozważaniami. Widzę dokoła ten sam świat, tych samych ludzi z ich troskami i nadziejami, z ich zaletami i przywarami. A jednak nie, świat zmienił się bardzo, jeśli go porównam ze światem mych poprzednich lat. Zamiast obcego i rzadko kiedy przyjaznego bytu, widzę teraz obraz całości, ale jakby na nieco mętnym i zamazanym filmie, który przewija przede mną niewidzialna, lecz najzupełniej realna siła. W filmie tym moja własna osoba gra rolę taką samą, jak miliony innych tak zwanych „istot ludzkich”. W minionych latach utożsamiałem się stale ze swym „ego” i nie mogłem myśleć o nim inaczej, jak o podmiocie; ale teraz przekonałem się, że istnieją inne stany świadomości, w których wolni jesteśmy od ograniczonej i uwarunkowanej egzystencji materialnej. Nauczyłem się, że istnieje prawdziwa wolność, która jest również prawdziwym szczęściem. Widmo śmierci nie ma nad tym mocy. Co jest prawdziwą podstawą tego nowego stanu świadomości? Myślę, że kluczem do tych wszystkich wyższych stanów jest zdolność obiektywnego spojrzenia na swą osobowość i powiedzenia sobie: „Wiem, gdzie jest Ja, a gdzie nie-ja”.

W codziennym życiu praktyka sprowadza się do tego, że wzrasta w nas świadomość, iż formy są nierealne, i że tylko to co nie ma formy, jest realne. Ale rozumowanie nie może tutaj pomóc; wprost przeciwnie, pomóc może zatrzymanie myślenia. A to jest daleko trudniejsze, niż jakikolwiek rodzaj intelektualnego wysiłku. Wydaje mi się, że istnieje prawo, zgodnie z którym jeśli zatrzymamy funkcjonowanie mózgu – umysłu i opuścimy krainę myśli, to musi pojawić się nowy stan świadomości, niezależny od myśli. Wielu ludziom taka możliwość może się wydawać absurdem, gdyż instynktownie uczepili się niefortunnego – lub może tylko błędnie sformułowanego – zdania Kartezjusza: „Myślę, więc jestem”.

Ale jest w nas z pewnością siła, zdolna zawładnąć umysłem – mózgiem i pokierować nim, tak samo, jak kieruje się ruchami palców u ręki. Tajemnica tkwi bez wątpienia w tej zdolności całkowitego „zatrzymania”. Z początku jest to trudne zadanie, wymaga zmagań i walki, ale wkrótce staje się źródłem szczęścia. Czy można to osiągnąć bez pomocy Mistrza, istoty, która te wyniki już osiągnęła i jest teraz źródłem spokoju, promieniującego wokół? Nie wiem, nie jestem pewien. Znakomita większość Hindusów nie wierzy, by było to możliwe.

Wiem, że żadne problemy nie będą mnie teraz dręczyć. Samo istnienie problemów – mówi Maharishi – dowodzi naszej duchowej niewiedzy. Jest to najzupełniej słuszne, gdyż samo stawianie problemu jest usiłowaniem ściągnięcia rzeczywistości na poziom umysłowości, to zaś równa się usiłowaniu czerpania wody sitem. Tak samo zwykłym naczyniem nie zaczerpnie się delikatnej substancji eterycznej. Niestety, pojmowanie tego wszystkiego zjawia się dopiero potem, kiedy już zdołamy przekroczyć granicę myśli; dopóki się tego nie osiągnie, są to tylko puste słowa.

* * *

Siedzę samotnie w kącie salonu. Słońce zachodzi. Jego wielka, czerwona tarcza zanurza się w ocean, połowa już zniknęła w srebrzystych wodach na horyzoncie. Przyroda tchnie spokojem i spokój jest we mnie. Spokój jest szczęściem, gdyż każde poruszenie dowodzi potrzeby zmiany; a gdzie jest zmiana, tam nie ma doskonałości, bo doskonałość nie potrzebuje zmiany.

Wiem, że pokój we mnie nie jest ani ostateczny, ani trwały, możliwe, że jest tylko odbiciem; ale samo istnienie odbicia dowodzi, że istnieje archetyp. I w tej pewności tkwi siła, która poprowadzi nas do celu i uczyni go osiągalnym.

Jak cierpienia i radości, przez to, że należą do przeszłości, tracą wszelką rzeczywistość i po prostu już nie istnieją, tak samo każdy stan niedoskonały musi zniknąć. Przeszłość i przyszłość istnieją tylko w wyobraźni. Stworzone przez nasz umysł, który jest jedynie procesem myślenia, muszą zniknąć wraz ze swym twórcą. Oto dlaczego zatrzymanie strumienia myśli daje nam pierwsze przelotne spojrzenie i pierwsze dotknięcie niezmiennej rzeczywistości.

* * *

Zawarłem pokój ze światem. Oby pokój był także jego udziałem. Kiedy ustanie dobro i zło, nadejdzie trwały pokój. Kiedy w świadomości naszej nie będzie już miejsca na zmienne wibracje, wstąpimy w spokój, który jest wszystkim. Pokój istnieje wszędzie i zawsze, ale nieuduchowiona świadomość istot ludzkich, wierzących w swej niewiedzy w odrębność swych istnień, nie dostrzega tego pokoju. Dostąpiłem przywileju oglądania istoty, która ten pokój osiągnęła.

Patrzyłem w oczy, opowiadające mi bez słów o tym pokoju. Wiem, że nigdy nie zapomnę – jest to absolutnie niemożliwe – co mówiło światło oczu Maharishiego. I pomimo faktu, że fizyczna odległość pomiędzy mną, a miejscem, gdzie te oczy nadal błyszczą powiększa się z każdą minutą, i pomimo tego, że wkrótce oczy te zamkną się dla świata widzialnego, mowa ich żyć będzie w sercach wszystkich, którzy raz światło ich ujrzeli i przyjęli. Najwyższa siła, jaśniejąca poprzez swych wybranych, nigdy nie może się wyczerpać. Niechaj będzie błogosławiona w naszych sercach. Gdyby miała objawić się w całej swej niewypowiedzianej mocy, oślepiłaby nas słabych i spopieliła. A Ona patrzy na nas z miłością i dobrocią poprzez oczy tych, którzy niewiarygodnym wysiłkiem roztopili w Niej swą świadomość i osiągnęli zjednoczenie na zawsze i na wieki.

Rozdział 47 Światło jaśnieje

Maharishi opuścił ten świat. Ale ci, którzy zrozumieli jego posłannictwo i nauki nie są osieroceni. Żyje on nadal w ich sercach, a wpływ jego będzie się wzmagał, jeżeli będą kroczyli ku prawdzie. Nie są w żałobie po odejściu ukochanego Mistrza i przyjaciela. To samo światło spływa wciąż na jego uczniów, rozproszonych po całym świecie; gdyż jest to również najgłębszy rdzeń ich własnej istoty.

Kiedy przed wielu laty jeden z uczniów powiedział, że pragnąłby za wszelką cenę pozostać w aśramie, aby zawsze być blisko Bhagawana, Maharishi rzekł: „Istota duchowa, mieszkająca w tobie, jest prawdziwym Bhagawanem. Musisz to odkryć”.

Czy jest możliwa bardziej wzniosła nauka duchowa? Kiedy odkrywamy nasze własne rzeczywiste Ja, wtedy odnajdujemy zarazem naszego ukochanego Mistrza. I nie ma innej drogi. Jaźń jest wszystkim, i nie istnieje poza Nią ani bez Niej. Toteż bezcelowe jest poszukiwanie czegoś innego niż Jaźni, wszystko inne jest złudą.

* * *

W spokojnym i cichym zakątku Indii, w miejscu ostatniego spoczynku Mędrca spod Arunaćali, codziennie zbierają się jego uczniowie i czciciele. Śpiewają te same hymny, które były śpiewane w świątyni za jego życia. Wszędzie dokoła, a także w sercach tych uprzywilejowanych, którzy byli świadkami posłannictwa Maharishiego, w swej krystalicznej czystości króluje Cisza. Moi indyjscy przyjaciele w swoich listach nazywają obecny stan Maharishiego mahā-samādhi, co można by przetłumaczyć jako wielkie zjednoczenie, albo wielka i ostateczna kontemplacja, co przynajmniej trochę przybliża piękne określenie sanskryckie.

Pomimo tego, że wciąż jeszcze gęste i ciężkie ciemności spowijają ludzkość w tym krytycznym stadium jej rozwoju, niezaprzeczalnym faktem jest, że prawdziwe piękno i wielkość duchowa nieodparcie przyciągają ku sobie wielu z nas, i jest to najlepszy dowód przyszłych możliwości, utajonych we wszystkich istotach ludzkich. Tak było zawsze, i zawsze tak będzie.

Wielcy Nauczyciele, którzy tu zstępują, aby nad ścieżką ludzkości rozniecić światłość, miewali zawsze dokoła siebie grupę ludzi, jak żyzną glebę, na którą padają błogosławione ziarna prawdziwej mądrości nie po to, aby uschły, lecz by zakiełkowały. Pojawienie się Maharishiego jest jeszcze jednym świadectwem tego, że drogi opatrzności dostosowane są do stopni rozwoju, jakie ludzkość osiąga w różnych erach. Teraz, kiedy w porównaniu z dawnymi czasy intelekt mieszkańców naszej planety nieco więcej się rozwinął, przynajmniej, jeśli wziąć pod uwagę większość ludzkości – nie mówię o wybitnych jednostkach – nauka duchowa musiała być podana w odpowiedniej formie.

Kiedy wiele religii i sekt popadło w stan wzajemnego zwalczania się, zaistniała potrzeba takiego przedstawienia prawdy, które przekraczałoby mury graniczne poszczególnych wyznań. Spełnił to Maharishi. Jego naukę może przyjąć każdy człowiek szczerze poszukujący Boga i Prawdy, niezależnie o tego, w jakiej religii był wychowany. Co więcej, w świetle nauk Maharishiego prawdy, zawarte w świętych księgach każdej religii stają się łatwo zrozumiałe, a dla poszukujących prawdy pozorne sprzeczności pomiędzy naukami różnych religii przestają istnieć.

Poznanie Jaźni, według doświadczalnej metody wielkiego indyjskiego Rysziego, wiedzie nas ku religijnej syntezie. Widzimy, że Budda, Chrystus i inni pomniejsi, lub raczej mniej znani wysłannicy, wszyscy mówią o tej samej Rzeczywistości, i że różny jest tylko zewnętrzny sposób przedstawienia jej, zależnie od potrzeb epoki i możliwości ludzkiego rozumienia. Wszelki fanatyzm i nietolerancja, stanowiące tak wielkie przeszkody w naszym poszukiwaniu Boga, zostają wtedy osłabione.

Z obu tych plag rodzą się polityczne i społeczne fanatyzmy i despotyzm, których niszczące działanie widzimy w naszych czasach.

Maharishi dotyka istotnej przyczyny wszystkich zbrodni i nieszczęść, jakie spadają na ludzkość. Mówi jasno: „Wszystkie grzechy i zło rodzą się z błędnego ludzkiego przeświadczenia, które sprawia, że ludzie utożsamiają się ze swoim ciałem. Nie ma grzechu, w którym nie dałoby się odkryć motywu samolubstwa i owego utożsamienia się z ciałem”.

Oczywiste jest, że to właśnie można wskazać jako przyczynę każdego złego postępku. W podobny sposób twierdzenie przeciwstawne: „Nie jestem ciałem. Jestem Wiecznym Duchem, tymczasowo przebywającym w tym nosicielu cielesnym”, radykalnie wykorzenia wszystkie złe motywy postępowania.

To jest istotą nauk jednego z ostatnich Wielkich Ryszich Indii, tak jak je zdołałem zrozumieć.

Rozdział 48 Samadhi

Kiedy już ukończyłem pisanie książki o moim pobycie w Indiach, pod obecnym tytułem „W dniach wielkiego spokoju”, paru moich przyjaciół, którzy przeczytali rękopis, zapytało mnie o samadhi. Pytali: „Czym jest ten stan? Jak można go osiągnąć? Jaki jest? Jak długo może trwać? Co można uważać za oznakę zbliżania się do tego stanu? Co się dzieje z naszą fizyczno-mentalną świadomością, kiedy jesteśmy w tym stanie?” i temu podobnie. Prosili mnie oprócz tego o objaśnienie, jaka droga może zaprowadzić nas do samadhi, lub po prostu, co musimy zrobić, by doświadczyć tego stanu.

Mogę odpowiedzieć tylko, że najpewniejszą drogą jest studiowanie nauk tych, dla których samadhi jest normalnym stanem świadomości. Są tacy święci w każdej religii, są tacy Wielcy Ryszi w Indiach. Tylko ci, którzy znają ten stan w całej jego pełni, mogą mówić o nim kompetentnie i bez osobistego zabarwienia.

Są dwa stany samadhi. Pierwszy to samadhi tymczasowe. Jest to ekstaza duchowa zjawiająca się spontanicznie, sporadycznie, lub nawet jako rezultat świadomego wysiłku, ale trwająca tylko krótki okres czasu, po którym powraca się do „normalnego” stanu świadomości, w którym pozostają tylko pewne ślady przeżytej ekstazy, pewne jej odbicie, jak odbicie promieni słonecznych w naczyniu z wodą. Tego samadhi doświadczają w wielu różnych odmianach święci, joginowie i uczniowie rozmaitych szkół duchowych.

Oczywiście, wszystko, co mogę powiedzieć o samadhi będzie dotyczyło tylko jego „formy tymczasowej”. Ale ta forma może prowadzić ku trwałemu i absolutnemu stanowi samadhi, który osiągają tylko ludzie doskonali, zjawiający się jak meteory na widnokręgu duchowym ludzkości. Ponieważ jednak o tym stanie najwyższym, nazywanym przez Śri Ramanę Maharishiego stanem naturalnym lub sahaja-samādhi, nie wiemy nic, rozprawianie o nim przekracza najzupełniej nasze możliwości. Byłoby to tak samo bezcelowe, jak usiłowanie rozwiązania równania ze zbyt wieloma niewiadomymi.

Jedną z cech tego naturalnego stanu jest jego ciągłość, jego nieprzerwane trwanie. Maharishi osiągnął ten stan w drugiej połowie swego życia. Kiedy przeczytamy jego życiorysy – na przykład Samourzeczywistnienie, pióra Narasimhy Swamiego lub inne – zauważymy, że przed rokiem 1930 mówił on często o sobie: „wtedy nie byłem w samadhi”, ale że po tym roku mówi o samadhi jako o normalnym, ciągłym naturalnym stanie, bez przerw, bez miejsca na stan świadomości fizyczno-mentalnej.

Kiedy osiągnęło się ten stan, nie robi różnicy czy człowiek mówi, czy milczy, czy porusza się, czy śpi, czy też wykonuje jakąkolwiek czynność, ponieważ świadomość nigdy nie zniża się do poziomu, przez nas nazywanego „normalnym”.

Celowo nie używam tutaj indyjskiej terminologii jogicznej, gdyż to tylko utrudniłoby zrozumienie tematu osobom, które tej terminologii nie znają, a Hindusi zrozumieją nawet bez klasycznych terminów.

Stan tymczasowego samadhi, jedyny, o którym możemy mówić, wymaga, dopóki trwa, pewnych ograniczeń funkcji ciała. Niektórzy muszą siedzieć w całkowitym bezruchu, tak że ciało fizyczne jest w pewnego rodzaju odrętwieniu. Oddech czasem niemal zupełnie ustaje, albo sam przez się wpada w szczególny rytm. Nie mówię tu o tych, którzy praktykując medytację w celu osiągnięcia samadhi umyślnie stosują ćwiczenia oddechowe; ale takie praktyki nie były zalecane przez Wielkiego Rysziego. Inni pogrążają się w głęboką medytację lub wpadają w zachwyt i na jakiś czas tracą poczucie świadomości cielesnej, a jeszcze inni widzą cały zewnętrzny świat jak przez mgłę lub jak we śnie.

Wielu umyślnie szuka takiego samego otoczenia, w którym raz udało im się doświadczyć ekstazy, spodziewając się, że w ten sposób łatwiej im będzie znowu osiągnąć ten stan. Inni modlą się o to albo proszą o pomoc swego Mistrza. Ale ważne jest dokonanie, a nie okoliczności i otoczenie, w jakim się to odbywa.

Zapytywano: „Jak możemy poznać, że naprawdę osiągnęliśmy stan samadhi albo duchową ekstazę?”

Normalnie znamy z własnego doświadczenia, wspólnego wszystkim ludzkim istotom tylko dwa stany świadomości: jawę i sen, czyli stan marzeń sennych. Przeanalizujmy je krótko, ażebyśmy mogli zbliżyć się do zrozumienia trzeciego stanu. Jest faktem niezaprzeczalnym, że przeżycia nasze we śnie są nieco podobne do przeżyć na jawie, a jednocześnie bardzo się od nich różnią. Sny różnych ludzi również się różnią. Niektórzy mają sny ciężkie, niewyraźne, niejasne. Inni twierdzą, że w snach mają jasne, określone i „rzeczywiste” przeżycia. Zależy to prawdopodobnie od mózgu i systemu nerwowego oraz od ogólnego rozwoju jednostki. Ale po przebudzeniu, na jawie, uznajemy zazwyczaj swoje sny nocne za nierzeczywiste i nie jesteśmy skłonni przypisywać im jakiegokolwiek znaczenia. Jeśli sny są nieprzyjemne, mówimy: „Nareszcie to przeminęło. To był na szczęście tylko sen”. Oznacza to, że obecny, wyższy stan wyłącza stan niższy i czyni go w naszych oczach nieważnym i nic nie znaczącym. Jeśli ten fakt pojmiemy jasno – właśnie teraz czytając te słowa – łatwiej nam będzie zrozumieć stan samadhi.

Stan samadhi dokładnie tak się ma do stanu jawy, jak stan jawy do stanu snu.

Jeśli uchwycimy tę ideę, rozjaśni nam się wiele rozdziałów tej książki i łatwiej będziemy mogli zrozumieć nauki Maharishiego.

Czy na jawie miałbyś ochotę medytować nad tym, co widziałeś we śnie? Na przykład, jeśli we śnie zostałbyś zabity, czy mogłoby to mieć jakikolwiek wpływ na twoje powszednie życie? Albo jeśli śni ci się, że coś jesz, czy zaspokoi to twój głód na jawie? Czy możesz to sobie wyobrazić? Kiedy jesteśmy w naszym „normalnym” stanie jawy, po prostu nie uznajemy snów za rzeczywistość. I mamy rację. Zechciejmy posunąć się o krok dalej. Dokładnie na tej samej zasadzie, z następnego wyższego stanu, nazywanegosamadhi, nasz ziemski stan jawy jest widziany jako sen. I to jest kryterium, które pozwoli odpowiedzieć na pytanie: „Jak możemy poznać, że osiągnęliśmy ten transcendentalny stan?”

Wydaję się, że samadhi ma trzy fazy: Pierwsza, kiedy czujemy, że się zbliża. W tej fazie możemy jeszcze jak zwykle poruszać się i mówić. Można to porównać do wczesnego świtu przed wschodem słońca.

Fazę drugą można porównać do światła południa, kiedy słońce stoi wysoko na niebie. Wtedy ustają czynności umysłowe i fizyczne, a jaśnieje sama tylko niezależna od jakichkolwiek form i warunków rzeczywistość, która prześwietla naszą istotę. Wiemy wtedy, kim jesteśmy, nie utożsamiamy się już z naszą osobowością, jesteśmy ponad nią i poza nią; oddychamy wolnością, szczęśliwością i mądrością.

Faza trzecia, która następuje zaraz po „powrocie” z samadhi, podobna jest do zorzy wieczornej po zachodzie słońca. Czujemy jeszcze w sobie ostatnie jego promienie, przypominamy sobie wyraźnie światło, ale jego żywa realność gaśnie stopniowo, gdy powracamy do „normalnej” świadomości, do stanu jawy. Jednakże wspomnienie samadhi nie zaciera się nigdy całkowicie. Wobec tego, że nasz rozwój duchowy jest niezupełny, nie możemy w stanie samadhi stale przebywać, ale wiemy od tej pory z całą pewnością, że stan ten istnieje, i że jest on naprawdę jedyną rzeczywistością. Jeżeli chociażby raz jeden przeżyliśmy stan samadhi, jesteśmy już inną istotą.

Jest rzeczą ciekawą obserwować, jak stan ten wyróżnia się własnym, niezwykle subtelnym i silnym promieniowaniem. Wpływa ono na nasze otoczenie; możemy z łatwością zauważyć jego oddziaływanie na ludzi, kiedy sami przeżywamy ów stan, chociażby niedoskonale. Kiedy rozmawiamy z innymi będąc na progu świtania samadhi, albo kiedy wychodzimy z tego stanu, możemy zauważyć, że ludzie – zapewne nieświadomie – nieco inaczej się zachowują i zwracają się do nas w innym niż zwykle tonie, chociaż od zewnątrz nie mogą widzieć nic innego, jak tylko naszą „normalną” osobę. Ale w sercu każdego człowieka jest głęboko ukryte jego własne samadhi, w stanie potencjalnym, które pewnego dnia rozkwitnie. Tak odpowiada śpiący zarodek Ducha na wibracje ducha obudzonego.

Możemy teraz pojąć, jak olbrzymią pomocą jest dla każdego przebywanie w obecności Mistrza, który osiagnął pełnię samadhi i dla którego jest to stan normalny i stały. Ów duchowy „magnetyzm” jest najpotężniejszym czynnikiem, budzącym ucznia z drzemki w materii ku światłu Rzeczywistości. Jeżeli to pojmujesz, możesz lepiej zrozumieć przeżycia tych, którzy przebywali w obecności Maharishiego.

Nie wiem dokładnie według jakiego prawa słowa Mistrza, które przeczytaliśmy lub nad nimi rozmyślaliśmy, są również bardzo pomocne w budzeniu naszego ducha. Miejsca, w których on przebywał, rozmowy z tymi, którzy go znali i byli jego uczniami, również pomagają w poszerzeniu świadomości i rozwarciu jej horyzontów. Stwierdzam to jako fakt, chociaż nie jestem w mocy objaśnić ani podłoża tego, ani dlaczego i po co tak się dzieje.

Niektórzy ludzie doświadczali samadhi pod wpływem głębokiego wzruszenia lub zachwytu. Znany święty Indii, Śri Ramakriszna, często wpadał w trans samadhi pod wpływem bodźca zewnętrznego. Kiedyś w ogrodzie zoologicznym w Kalkucie wszedł w stan samadhi na widok lwa; potem wyjaśnił on, że w tym królewskim zwierzu ujrzał odbicie mocy Najwyższego i że jedna chwila tej kontemplacji wystarczyła by przenieść go ze stanu normalnej świadomości do wyższego stanu samadhi. Podziwianie potężnych szczytów górskich albo olbrzymich przestrzeni morza, a także innych postaci piękna i mocy przyrody również znacznie pomaga nam porzucić nasz „fizyczny sen” dla wyższego stanu. Któż z czytających żywot świętego Franciszka z Asyżu lub żywoty innych świętych, prostych a pobożnych, nie zauważył takich samych zjawisk, jakie zdarzały się w życiu Śri Ramakriszny?

Ale czy rzeczywiście potrzebujemy wielu przykładów z rozmaitych życiorysów? Czy nie doświadczamy tego sami, że w naszym własnym sercu mogą budzić się wzniosłe myśli i doznajemy wewnętrznego doskonałego zachwytu, kiedy siedzimy uciszeni nad brzegiem morza i spoglądamy na zachód słońca, albo z wysokiego szczytu górskiego kontemplujemy rozległy krajobraz? Możemy to uczucie dzięki naszej sile wyobraźni wielokrotnie spotęgować, dodać do tego uciszenie umysłu i czystość serca, i możemy być już niedaleko zrozumienia naszego celu. Poprzez muzykę, pieśni, mantry, wezwania, można również osiągnąć te same wyniki; dlatego zostały one wprowadzone we wszystkich religiach świata.

Samadhi jest stanem absolutnego szczęścia. Można rzec, że maleńkie okruchy samadhi są w każdej czystej i silnej radości, jakiej zaznajemy nawet w naszym powszednim życiu; chociażby te „krople nektaru” były bardzo nikłe, to jednak ich istota jest taka sama, jak ekstaza samadhi. Kiedykolwiek i gdziekolwiek pod wpływem jakiegoś bodźca uda się nam umknąć naszej ciasnej osobowości i zapomnieć „sen naszego stanu jawy”, tam obecny jest zarodek samadhi.

Ale nikt nie może osiągnąć tego wzniosłego stanu przez ciekawość lub tak zwaną żądzę wiedzy. Nie pomoże tu żaden wysiłek, jeżeli taki będzie twój motyw. Nadaremny trud! Samadhi nie da się zamknąć w ciasnych granicach umysłu, gdyż jego istotną cechą jest przekroczenie wszelkich poziomów umysłu. Nie oszukuj samego siebie, gdy mówisz, że chciałbyś „naukowo” poznać ten stan, gdyż usiłowanie takie podobne jest do próby czerpania wody sitem. Twój najgłębszy motyw, cel, jaki chcesz osiągnąć – to tylko są czynniki rozstrzygające o twoim powodzeniu. Tylko intuicja może cię poprowadzić. Dopiero, kiedy dojrzejesz do tego, by całym sercem pragnąć zmienić to, co jest w tobie przemijające na trwałe i wieczne, kiedy wieczne będzie dla ciebie ważniejsze niż cała rzekoma „realność” widzialnego świata, wtedy staniesz się zdolny i gotowy do wielkiego wysiłku i dopiero wtedy będzie ci dana niezbędna pomoc.

Niektórzy adepci wiedzy duchowej twierdzą, że samadhi jest silniejsze od śmierci i że będąc w tym stanie nie można umrzeć, gdyż wszelkie życie fizyczne jest wtedy niejako w zawieszeniu. Według nich to właśnie jest podstawą wierzenia, że niektórzy joginowie, praktykujący pewne formy samadhi mogą żyć setki, a czasem nawet tysiące lat. Z drugiej strony jednak znane są przypadki joginów, którzy opuścili ten świat nie powracając ze stanu samadhi do swej normalnej świadomości.

* * *

Na temat wyższych stanów świadomości możemy znaleźć wiele światła w następujących książkach: Varieties of Religious Experiences, klasyczna praca prof. Williama James’a (wydana w tłumaczeniu Jana Hempla pt. Doświadczenia religijne przez Kasę im. Mianowskiego[8]), A Search in Secret India Paula Bruntona (wydana w tłumaczeniu Wandy Dynowskiej pt. Ścieżkami Jogów) oraz w innych książkach tego autora, a także w nieporównywalnej Maha-jodze autorstwa „Who”, opublikowanej przez aśram w Tiruvannamalai; jest to dzieło jednego z najbardziej zaawansowanych uczniów Maharishiego i zawiera jego nauki in extenso.

Droga jest zawsze wolna. Od ciebie tylko zależy, czy skierujesz na nią swoje kroki, czy nie. I pamiętaj zawsze, że ci, którzy nią idą, na pewno powitają cię z radością. Niektórzy sądzą, że fizyczna śmierć Mistrza uniemożliwia wejście na ścieżkę nowicjuszowi. Nic nie jest dalsze od prawdy. Nie możemy tego tutaj rozważać. Mogę ci tylko poradzić, byś przeczytał cenną książkę Ramana Arunaćala Artura Osborna, który spędził parę lat w bezpośredniej obecności Maharishiego.

Rozdział 49 Ostatnie przesłanie

Kończy się oto czytanie tej książki, leżącej przed Tobą. Jedni, ziewając odłożą ją na półkę, inni będą o niej rozmyślali, będą wyobrażali sobie nieznanego ucznia i jego Mistrza. Starożytna tradycja okultystyczna mówi, że każdą książkę, traktującą o sprawach duchowych, należy przeczytać co najmniej siedem razy. I dopiero za siódmym razem uczeń wchodzi do odkrywanej krainy. Małą książeczkę H. P. Bławackiej „Głos milczenia” czytałem co najmniej siedem razy po siedem i za każdym czytaniem więcej światła spływało z jej stronic. Podobnie było z Wiweka-ćudamani Śankaraćarji. Ta metoda okazała się niezawodna i praktyczna. Jeżeli zdobędziesz się na cierpliwość i poświęcenie niezbędnego czasu, wtedy cisza wićary zatrzyma twój niespokojny umysł, a wówczas rzeczywiste objawi się samo. Nie próbuj przyspieszać tego procesu. Być może, iż książka ta została napisana właśnie dla ciebie, nie dla „ciebie” zewnętrznego, lecz dla prawdziwego ciebie. Bo ty i ja jesteśmy jedno.

Często nasuwają się wątpliwości, które można przewidzieć. Spróbujmy odpowiedzieć na niektóre z nich.

Czy ścieżka, którą wskazał jeden z ostatnich Wielkich Ryszich jest odpowiednia dla ciebie? Jeżeli przy czytaniu albo słuchaniu nauk i żywotów geniuszów duchowych, nazywanych świętymi albo mędrcami serce twe rozpływa się i czujesz, że niewidzialny duchowy prąd wciąga cię wewnątrz, wiedz, iż może to dla ciebie oznacza wezwanie. Nie gaśmy delikatnych rozjarzeń płomyka duchowego, ukrytego głęboko pod nawarstwieniami osobowości. Jeżeli w takich chwilach wszystko w tobie skupia się w jedno mocne duchowe pragnienie pójścia za Nim, jeszcze nieznanym, ale już umiłowanym Mistrzem, to naprawdę On cię woła. Jest to jedyny sposób, w jaki On może wołać – z wnętrza twojej istoty, nie od zewnątrz. Jeżeli jak w świetle błyskawicy dojrzałeś całą nierzeczywistość widzialnego świata, włącznie z twoją przemijającą, ograniczoną formą, nazywaną dotychczas tobą, to przygotuj się do Wielkiej Pielgrzymki. Odrzuć w niepamięć przeszłość i przyszłość, twe małostkowe cele i przemijające fizyczne istnienie; od tej chwili masz się troszczyć tylko o wieczną, niezmienną i wspaniałą teraźniejszość.

Wszystko poza Nią jest twoim fałszywym „ja”, twoim podobnym do wampira ego, twoją mają – królestwem nierzeczywistego. Jeżeli nieodparte pragnienie wejścia na ścieżkę nie pojawia się w tobie, jeżeli nie możesz pojąć, co właściwie ta ścieżka oznacza, to jasne jest, że twój czas jeszcze nie dojrzał. Zwykła droga życiowa jest dla ciebie bardziej odpowiednia. Uczciwość, dobroć, współczucie – są to konieczne wstępne kroki ku Prostej Ścieżce, która ukaże ci się we właściwej porze.

Nie chcę przemilczać o trudnościach, jakie napotyka się na ścieżce. Dlatego powinieneś wiedzieć, że zło w myślach, czynach lub uczuciach, kiedy już raz wszedłeś na ścieżkę, sprowadza niebezpieczeństwo i katastrofę. Budda powiedział: „Zaprzestań czynienia zła, ucz się czynienia dobra, oczyszczaj swe własne serce”.

To są cechy, które rozwijają się w uczniu, kiedy rzeczywiście zaangażuje się w praktykowanie wićary. Wićara sama rozwija te cnoty. Jest to logiczne. Kiedy przestajesz utożsamiać się ze swym ego, jaki mógłby być motyw czynienia zła? Kiedy ego znika, całe zło odchodzi wraz z nim.

Spełnienie trzech powyższych przykazań stwarza świętego. A świętość jest pierwszym prawdziwym krokiem ku wyzwoleniu, czyli samourzeczywistnieniu. Nie ma co do tego wątpliwości. Więcej jest w naszych czasach świętych niż wielu przypuszcza. Ale nie wszyscy oni noszą habity mnichów i golą głowy. Mogą wyglądać jak zwykli ludzie. Świętego można rozpoznać tylko wtedy, kiedy on sam na to pozwoli. A droga jego życia powszedniego niewiele się różni od życia zwykłych ludzi. Tylko bardzo bliski kontakt z nim ukaże jego świętość.

Pewien mądry jogin powiedział: „Jeżeli kwiat ma nektar, pszczoła go znajdzie. To nie kwiat szuka pszczoły”.

Tak będzie, kiedy wstąpisz na ścieżkę i staniesz się uczniem Mistrza. Jak pszczoła znajduje kwiat, tak ty znajdziesz Jego. Śri Ramana Maharishi powiedział swym zaufanym uczniom: „Nie ma dla was innej możliwości, jak uznać nierzeczywistość świata, jeśli szukacie Prawdy i tylko Prawdy. Z tego prostego powodu, że dopóki nie porzucicie idei, że świat jest rzeczywisty, wasz umysł będzie zawsze podążał za światem. Jeżeli zjawiska będziecie uważali za rzeczywiste, to nigdy nie poznacie Rzeczywistości samej, chociaż tylko Rzeczywistość istnieje”.

Te słowa mają wielkie znaczenie dla poszukujących. Jak uczeń spełnia ten warunek? Staje się to stopniowo, ale niepowstrzymanie, w miarę postępów na drodze wićary. Praktycznie czujesz, jak gdybyś był oddzielony od swej widzialnej fizycznej formy. Zaczynasz odczuwać, podczas chodzenia, mówienia, wykonywania różnych czynności, że jesteś poza i ponad działającą formą. Jest to cudowne uczucie wolności i szczęśliwości. Nie istnieją wątpliwości ani lęki. Chwile takie zdarzają się co prawda na początku dość rzadko, ale w miarę postępu powtarzają się coraz częściej. Są to pierwsze promienie światła twojego prawdziwego „Ja”, które są zarazem szczęśliwością.

Kiedy przed laty medytowałem o moim Mistrzu, wyobrażałem go sobie jako władcę szczęśliwości. A kiedy go ujrzałem, oddałem mu się na zawsze. Od tego czasu świat nie ma już dla mnie powabu. Straciłem moje maleńkie „ja”, odzwierciedlające się w potoku zdarzeń, życia. Pismo święte mówi: „Nagi musi człowiek stanąć przed Najwyższym”.

Wszędzie na ścieżce znajdujemy drogowskazy. Przez to, że wszystko oddajemy, znajdujemy wszystko. Paradoks sprawdza się, prawda mistyczna jest udowodniona. Jeżeli jesteśmy nieszczęśliwi, jest to nasz własny błąd. Przeto nie wierz, że to warunki i okoliczności winne są, iż ciemność nami włada. To ego – umysł stwarza te kłamstwa. Gdyż żadne ograniczenia nie krępują twojego prawdziwego „Ja”.

W stanie snu początkowo trudno jest oddzielić się od widzialnej formy. Podczas niezliczonych istnień w poszczególnych formach przyzwyczailiśmy się stapiać świadomość w godzinach snu z ciemnością. Ale i ten bastion ciemności rozświetli we właściwym czasie wićara, gdy postąpimy naprzód na jej drodze.

Kiedy masz zanurzyć się w morzu, zdejmujesz najpierw odzienie. Kiedy zamierzasz zanurzyć się w Jaźni w samadhi, musisz odłożyć na bok zewnętrzne „ja”. Myśli i uczucia muszą być przynajmniej tymczasowo wyłączone, zanim będzie można doświadczyć samadhi.

Wiele książek można by napisać o tych przeżyciach, ale bez praktykowania wićary niewiele byłoby z nich pożytku. A wtedy wszystko zjawia się samo. Maharishi mówi: „Poznając Jaźń przy pomocy wićary, znajdziesz Mistrza w sobie samym”.

Może to wam wyjaśnić, dlaczego uczniowie zawsze czują obecność Mistrza. Każdy szczerze poszukujący znajdzie go we własnym sercu, chociaż by go nie widział w fizycznej postaci. I ta niewidzialna obecność jest tak samo silna, jak była nią obecność fizyczna.

Niezależnie od tego, również z podobiznami Maharishiego jest związana szczególna moc i natchnienie. Gdyby tak nie było, nigdy nie zezwoliłby on na ich sporządzanie.

Oby łaska Wielkiej Istoty, której poświęcona jest ta książka, wspomagała twoje dążenia.

Rozdział 50 Epilog

Wkrótce smutna wiadomość o opuszczeniu ciała fizycznego przez Śri Maharishiego dotarła do mnie i do innych jego czcicieli, rozproszonych po świecie. Nie zamierzam głosić pochwał ani porównywać z innymi Mistrzami Wielkiej Istoty, u której stóp Wszechmocny pozwolił mi przebywać. Bo jakże moglibyśmy z naszego niższego poziomu świadomości dokładnie opisać istotę, której posłannictwem było obdarzenie nas cząstką swej nieskończenie wielkiej światłości? Ażeby móc ocenić odpowiednio jej wielkość, trzeba by było stanąć co najmniej na tym samym stopniu duchowej chwały. Nie mogę więc uczynić nic innego, jak tylko spróbować podzielić się z wami tym, co odczuwałem w swym sercu, kiedy doszła mnie wieść o jego odejściu.

Światło z promieniujących oczu Maharishiego utrwaliło się na zawsze w mojej pamięci, kiedy opuszczałem aśram. A teraz leży przede mną zawiadomienie o jego śmierci. Czy znaczy to, że oczy te nie mogą już więcej promieniować bezsłownym wtajemniczeniem? To byłoby absurdalne. Wiem, że światło to nie jest materialne, chociaż było przekazywane poprzez materialne ciało. Jest to tajemnicą, lecz nie paradoksem. Nie czułem w sercu potrzeby rozumowego wyjaśniania tej tajemnicy. Czułem, że jest to fakt, chociaż nie uda się go wyjaśnić za pomocą rozumowania. Toteż zgon jego nie pozbawił mnie poczucia rzeczywistości jego istnienia.

Siedziałem spokojnie, jak podczas przygotowywania się do medytacji. Ale tym razem zwykły proces zmienił się. Prawdopodobnie On zobaczył, że serce ludzkie, nie będąc jeszcze wolnym od swych słabości, potrzebuje niekiedy pocieszenia. Bo wówczas, zamiast pustki pojawiło się przede mną tak dobrze znane i umiłowane oblicze.

Były to nad wyraz tajemnicze i pełne natchnienia wieczory w aśramie, kiedy śpiewano hymn „Ku chwale Pana Wszechświata”. Widać było, że Śri Maharishi lubi ten hymn, gdyż na jego twarzy pojawiał się szczególny wyraz nieziemskiego szczęścia i zachwytu. Czułem, że hymn ów głęboko nastraja serca obecnych w tej uszczęśliwiającej godzinie wieczornej kontemplacji. Być może, iż swym przenikliwym wewnętrznym spojrzeniem dostrzegał on dobroczynne zmiany, zachodzące w nas, i jego odpowiedzią było błogosławieństwo w milczeniu.

Ja moglibyśmy zmierzyć bezgraniczne? A teraz, jak gdybym ciągle jeszcze przebywał wraz z innymi w sali świątyni w aśramie, usłyszałem znów tę samą piękną melodię. Było to jak oglądanie filmu. I opuścił mnie smutek. Nie mogło być inaczej! Prawym dziedzictwem Mistrza nie może być nic innego jak radość, doskonała spokojna radość istnienia, niezmącona falami otaczającego złudnego świata, maji. Spokój swój przekazał nam w spuściźnie.

Później nadeszły listy od czcicieli z innych krajów. Moi przyjaciele z oddali nadsyłali listy, w których pisali o tym, jak dotknęła ich tragiczna wiadomość. Starali się jak mogli pocieszać siebie samych i mnie, zapewniając, że zgon fizyczny Mistrza nie może zerwać naszej duchowej łączności z nim. A jednak w ostatnich wierszach tych listów atrament często rozpływał się, jakby od łez.

Powiedziano, jakoby miłość była siłą, która stworzyła świat. Prawdopodobnie tak jest. Ale dla mnie siła takiej bezosobowej, promiennej miłości, jak jego, jest właśnie mocą, oczyszczającą nasze serca, kiedy wszystkie inne metody zawiodły. Ani ćwiczenia ezoteryczne, ani żadna inna metoda nie może dać uczniowi prawdziwego pokoju, jakim obdarza go Mistrz.

Śri Maharishi był dla swych uczniów punktem ogniskowym miłości. Pozostawił nam swą miłość, a gdzie w świecie można by znaleźć moc tak oczyszczającą jak ta, dająca sercom naszym pokój?

Rocznice mahasamadhi Śri Maharishiego będą nadchodziły jedna po drugiej. Któryś rok będzie moim ostatnim na tej ziemi. Ale w ostatnim momencie on będzie przy mnie, jak przy każdym z was, którzy go znaliście, i przy każdym z was, którzy z utęsknieniem pragniecie go poznać, jeżeli zachowacie do końca dziedzictwo miłości.

* * *

Niektórych czytelników, którzy odczuwają intuicyjnie, że pociąga ich Prosta Ścieżka Wielkiego Rysziego Ramany, zaciekawi może, jakie były dalsze doświadczenia autora niniejszej książki.

Teraz, kiedy z perspektywy minionych lat spoglądam wstecz, widzę, że proces, który rozpoczął się w aśramie Bhagawana, nieprzerwanie posuwa się naprzód, zmieniając całą wewnętrzną strukturę człowieka.

Liczne czynniki zewnętrzne, takie jak warunki życia czy więzy karmiczne, które przedtem uważane były za przeszkody, teraz stają się nierealne, jak znikająca mgła. Doświadczenia wewnętrzne są teraz bardziej stałe i łatwiej poddawane kontroli, tracąc swój wcześniejszy nieprzewidywalny i raczej sporadyczny charakter, ponieważ kieruje nimi teraz nieodparta Wola, która w tajemniczy sposób działa równocześnie wewnątrz i na zewnątrz człowieka.

Proces myślenia taki, jakim był dawniej, zniknął i nie można go z powrotem odnaleźć. Zamiast niego pojawiła się w tym miejscu świadomość ciągłego kosmicznego strumienia umysłu, ale płynie on poza moją świadomością, z wyjątkiem okoliczności, kiedy wybieram z niego to, czego akurat potrzebuję.

Znaczy to, że niezwyciężony przymus bezustannego myślenia odszedł na zawsze, a w jego miejsce pojawiła się nowo zrodzona i całkowicie naturalna skłonność do przebywania w cichej świątyni serca, czyli Jaźni, gdzie żadna myśl ani emocja nie śmie wkroczyć. Żaden wysiłek nie jest tutaj potrzebny, co prawdziwie przepowiedział Mistrz w swoich naukach, i nie trzeba, jak niegdyś, wykonywać żadnych ćwiczeń.

Doświadczenia wewnętrzne, opisane na kartkach tej książki, w żaden sposób nie straciły swego znaczenia. Straciły tylko swą spontaniczną naturę, ponieważ zostały pogłębione i mocno osadzone w tej samej widzialnej zewnętrznej okrywie – w ciele.

Nie ma sensu dalej się tutaj wgłębiać, ponieważ będzie to niezrozumiałe dla tych, którzy jeszcze nie przeżyli tego, co zostało opisane. Proces dojrzewania jest raczej automatyczny; wszelkie plany i kalkulacje na przyszłość, razem ze wszystkimi nadziejami, lękami i smutkami należą do umarłej przeszłości.

Śri Maharishi mówi: „Ten, kto zasłużył na łaskę Guru będzie przez niego uratowany i nigdy nie zostanie opuszczony; jest to tak samo pewne jak to, że nie ma ucieczki dla ofiary, która raz wpadła w paszczę tygrysa”. Innymi słowy, kto raz znajdzie ścieżkę, nigdy już jej nie zgubi, niezależnie od tego, ile jeszcze żywotów nas czeka.

Im bardziej w miarę szybko mijających lat moja zewnętrzna okrywa zużywa się i przybliża do swego naturalnego końca, tym bardziej zdecydowanie wewnętrzna rzeczywistość (tak niewyrażalna w słowach) przejmuje dowództwo nad moją istotą, jako świadomość nieprzerwana, sięgająca dalej i głębiej.

Przychodzi tutaj na myśl werset z Ewangelii świętego Jana: „To, co zrodziło się z ciała, jest ciałem, a to, co zrodziło się z Ducha, jest Duchem”.

Wyobrażenia, wizje i inne wytwory aktywności umysłu nie istnieją na Prostej Ścieżce. Rzeczywistość wyklucza wszelką iluzję. Na tej ścieżce towarzyszyć nam może tylko to, co można by nazwać bezgranicznym szczęściem, spełnieniem naszych najgłębszych i najczystszych nadziei i duchowych dążeń.

Jestem głęboko przekonany, że w dzisiejszym świecie jest jeszcze wielu ludzi, którzy byliby zdolni wejść na tę subtelna ścieżkę, na tę unikalną autostradę do absolutu. I to dla nich i tylko dla nich została napisana ta książka. Wyciągam do nich dłoń. Czy ją przyjmą?

Rozdział 51 Suplement – Materiały do medytacji

Ażeby umysł nasz zbliżyć ku podstawowym prawdom duchowym, niezbędne są ćwiczenia w medytacji. Nieśmiertelna rozprawa Wiweka-ćudamani (Klejnot korony mądrości) Śri Śankaraćarji jest obfitym źródłem. Jest ona niezrównanym świadectwem wyżyn, ku jakim może wznieść się duch ludzki, a jako przedmiot do medytacji służy z wielkim pożytkiem.

Przez medytacje nad tymi strofami, a nie przez samo ich czytanie uzyskuje się właściwą postawę duchową. Taka postawa ma tą samą wartość, jak oczyszczenie i wysubtelnienie naszego jeszcze niedoskonałego narządu poznania. Pojęcia, tkwiące w naukach Śri Śankaraćarji, nie przeczą logice umysłowej, lecz są jej rozszerzeniem aż po zasięg krańcowy ku nieuwarunkowanej prawdzie, która jest w nas samych.

Zamieszczone w książce strofy pochodzą z przekładu angielskiego Mohini M. Chatterji.

Wszystkim, nie zaznajomionym jeszcze z prastarymi pojęciami wedanty, wyjątki te mogą służyć jako materiał przygotowawczy. Pomogą one co najmniej do zrozumienia, w jaki sposób istota ludzka, poszukująca Światła duchowego tu i teraz, może czynić postępy.


[7] Sanskryckie hari-jana – ludzie Hariego (przyp.red.).
[8] Nowe uzupełnione wydanie pt. Odmiany doświadczenia religijnego, Aletheia 2011 (przyp. red.).

1 komentarz do wpisu “Rozdziały 41 – 51”

Dodaj komentarz