Rozdział 36 Requiem
Jedną noc w tygodniu poświęcam zwykle na medytację, będącą rodzajem kontynuacji naszych medytacji wieczornych w obecności Maharishiego. Nie zapisuję ich, bo wszystkie są podobne i trudne do wyrażenia słowami. Mogę powiedzieć zaledwie tyle, że są one usiłowaniem wzniesienia mej świadomości do sfery, w której panuje samo życie, bez form i osłonek. W początkowym stadium następuje zawsze coś w rodzaju walki ze wszystkim, co powstrzymuje mnie przed wyjściem poza dziedzinę myśli. Potem, jak film na ekranie, pojawiają się obrazy z mojej przeszłości, i wreszcie, zazwyczaj przed świtem – przychodzi moment spokoju.
Przeżyć jednej z tych nocy lipcowych na pewno nigdy nie zapomnę, a ich istotę wyraża tytuł niniejszego rozdziału; tej nocy miniony okres mojego życia ziemskiego został ostatecznie i na zawsze pogrzebany. Życie to, dotychczas tak często zaprzątające moją uwagę i zmuszające do krytycznego oglądania się wstecz, ustąpiło cicho, pochłonięte chciwie przez morze nierzeczywistego, do którego zawsze należało.
Nie wiedziałem wówczas, że tylko teraźniejszość istnieje i że ciągłe powracanie do przeszłości podobne jest do ponawiania samobójstwa.
Przypomniałem sobie najpierw ustęp z pewnej książki, opartej na hebrajskiej Kabale, która oczarowała mnie przed wielu laty swymi tajemnicami, a do której zrozumienia nie mogłem jednak znaleźć klucza.
„… i uczeń wstąpił do komory swego serca. Stał tam ołtarz, a na nim płonęły dwie świece.
„Pojął on, że są to światła jego własnego życia. Były one obrazem jego samego. Płomień bliższej był wielobarwny, pulsował bogactwem kolorów i wydzielał lekki dym. Rozpoznał w nim po dobrze sobie znanym rytmie drgań własne swe myśli i uczucia.
„Drugie, dalej stojące światło było bezbarwne, ale jego promienie przenikały wszystko dookoła i świeciły poprzez zmienne kolory pierwszego. Nieruchome w swej pierwotnej czystości, płonęło cicho, promieniejąc spokojem głębokim jak sama wieczność.
„Wtem zjawił się w biel odziany rabin, wziął w ręce obie świece i przestawił je, zamieniając ich miejsca: – Od tej chwili będziesz spoglądał na przemijające życie przez światło wieczności, zamiast jak dotychczas przez światło doczesności, tak utrudniające dostrzeganie tego, co jest wieczne.”
* * *
„Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem?” – pogrążyłem się jak zwykle w medytacyjne dopytywanie, gdy nagle ujrzałem całe moje życie, od samego początku, przesuwające się przed moimi oczami jak film. Kiedy spoglądałem na to, doznawałem wszystkich tych samych przeżyć, w sposób skondensowany i błyskawicznie. Czułem, że miałbym dość siły, aby ten złudny obraz zniszczyć wysiłkiem woli, bo ciążyło mi to nieprzyjemnie. Wiedziałem też, że nie byłoby dobrze pozwolić tym zwodniczym, nie istniejącym rzeczom na przedostanie się do mej świadomości. Ale tym razem głos, którego musiałem słuchać, rozkazał mi przyglądać się temu „filmowi”.
Przewijały się przede mną obrazy z lat mej młodości z jej lekkomyślnością i rozmachem, życie przepełnione grą instynktów, niemal zwierzęco samolubne; zdarzenia i ludzie, którym przypadła duża rola w mym życiu, miłości i nienawiści, pobudki szlachetne i niskie, poszukiwanie czegoś, co wymykało mi się zawsze, a kiedy już było blisko, wyślizgiwało się niemal z rąk. Chwile rozpaczy, na pozór bezdennej, beznadziejnej i bez ratunku; chwile niezmiernego, można by rzec bezgranicznego „szczęścia” – wszystko przesuwało się przed moimi oczyma. Tak dobrze mi znana postać, z upływem lat stopniowo zmieniająca wygląd, przeszła oto przede mną wraz ze wszystkimi swoimi nadziejami, marzeniami i staraniami, z których dziś nie pozostało nic. Lata obu wojen światowych, między nimi okres spokoju, moje zagłębienie się w studia okultyzmu, w którym – zdawało mi się – leżą najwyższe cele, koncepcje kosmiczne, ulegające stopniowo zmianom przy zetknięciu się z nowymi teoriami i ich autorami.
Odczuwałem to wszystko jako gęstą, ciemną chmurę, nachodzącą na moją świadomość. Szukałem wyjścia; czułem intuicyjnie, że musi ono istnieć i że teraz, kiedy stanąłem na progu nowego życia, nie powinienem wracać do tych duchów.
Skupiwszy wszystkie swe siły w jeden akt woli powstrzymałem ten niesamowity łańcuch i w momencie, gdy „film” znieruchomiał, zrozumiałem, ponad wszelką wątpliwość: to wszystko – to nie byłem ja. Ów aktor i otaczająca go sceneria i dekoracje nie były i nigdy nie mogły być mną. Przestałem się teraz w ogóle martwić o powierzchowne przeżycia, niemądre starania, bezcelowe myśli, zmienne uczucia i nastroje, i o wszystko to, co na pozór kiedyś „mnie” uformowało. Obecnie mogłem tę „osobę” krytykować i pomagać innym w wytykaniu jej wad i błędów. Coś, co przedtem odczułbym bardzo boleśnie, mogłem teraz czynić z własnej woli. Dlaczego? Nie zdziałał tego rozum, lecz ów spokój, to stopienie się z przeświecającą, niematerialną Jaźnią, i – być może – przesunięcie „pierwszego światła” na drugi plan, według hebrajskiej opowieści.
Wszystkie moje próby wytłumaczenia tego nie mają teraz znaczenia. Straciłem wszelkie zainteresowanie tymi definicjami i objaśnieniami. Życie okazało się zupełnie niepodobne do rozpowszechnionych o nim mniemań, co więcej – okazało się być raczej ich zaprzeczeniem.
„Kto chce życie swoje zachować, straci je; a kto straci życie swoje dla mnie, znajdzie je”
Mateusz 16. 25
Te słowa Wielkiego Nauczyciela, ongi tak tajemnicze i niepojęte, obecnie – pomimo tego, że były wypowiedziane przed dwoma tysiącami lat – są jaśniejącą, promienną prawdą. Nic dziwnego, że przywodzą na myśl inne słowa:
„Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą.”
Mateusz 24. 35; Marek 13. 31
W ciszy, jaka nastąpiła po tej „aktywniejszej” części medytacji, godziny mijają niepostrzeżenie. Stopniowo zaczynają docierać do mnie dźwięki z zewnątrz, głosy paru dzikich zwierząt, które zbliżyły się w nocy do terenu aśramu, kiedy nie było tam istoty ludzkiej. Otworzyłem oczy, aby wyjrzeć przez okno i zobaczyłem przez żelazne pręty i siatkę moskitiery wielką włochatą głowę. Była to jedna z małp, które zbudzone świtaniem, zeszły z góry w poszukiwaniu łupin owoców mango.
* * *
Dnieje, zaczyna się nowy dzień w tym cichym zakątku świata u stóp świętej góry Arunaćali, wybranej przez Mistrza na swą przystań życiową. Tutaj ma się wrażenie, że sama natura wspiera człowieka w trudach, gdyż pomimo tropikalnych upałów nie doprowadza do nadmiernego wyczerpania fizycznego. Czy jest to wpływ suchego klimatu, czy może tajemniczego magnetyzmu, o którym tak wiele się słyszy? Nie wiem tego. Mogę tylko powiedzieć, że od strony duchowej, nigdy w swym życiu nie spotkałem miejsca tak kojącego i uzdrawiającego, takiej przecudnej atmosfery zewsząd promieniującej.
Zaczynam odczuwać prawie instynktownie, że zbliża się czas, kiedy nie będę już mógł w żaden sposób korzystać dłużej z tego bezpośredniego, czarownego wpływu. Toteż staram się jak najgłębiej „zapuścić korzenie” w tę duchową glebę, zabrać ją na swe dalsze wędrówki po świecie.
Słucham uważnie melodyjnych śpiewów wieczornych i wiążę je z moimi obecnymi doświadczeniami wewnętrznymi. Może mi to pomóc później, kiedy przebywając w zupełnie innej atmosferze, będę próbował prowadzić taki sam tryb życia, jak tutaj, u stóp Maharishiego. Intuicja podpowiada mi, że warto znaleźć punkty oparcia, które przydadzą się, kiedy będę chciał oderwać się od zgiełku i pośpiechu świata, i powrócić do krainy milczenia.
Ale czyż nie rozporządzam już środkiem najlepszym ze wszystkich? A Maharishi, o którym sama myśl już darzy spokojem, czyż mógłbym zapomnieć kiedykolwiek wyraz jego oczu podczas medytacji w świątyni?
Teraz, kiedy piszę te słowa w mej izdebce, w godzinach największego żaru, kiedy wszelkie życie zdaje się nieruchomieć, jedno słowo o Maharishim wystarcza do wyczarowania jego postaci przed mymi oczyma i wszystkie myśli ustają.
Na tym też musi ustać teraz moje pisanie.
Rozdział 37 Ostatnie dni
Otrzymałem właśnie list z biura podróży w Madrasie z wiadomością, że zarezerwowano dla mnie miejsce na statku, odpływającym z Colombo za dwa tygodnie. Znaczy to, że za kilka dni będę musiał opuścić aśram i rozstać się z Maharishim. A to znaczy, że ekstatyczne wieczory u stóp Maharishiego, które przekształciły całą moją istotę, otwierając mi widoki na nowe i wieczne życie, muszą się teraz skończyć.
Cóż dalej? Czy nastąpi powrót do dawnego życia? Umysł nie daje żadnej odpowiedzi – jego milczenie jest pułapką. Wiem, że byłby niezmiernie zadowolony, gdyby mógł powrócić do swych starych nawyków myślowych, wątpliwości i wynajdywania bocznych ścieżek. Ale nie pora już na to. Jego życie nie jest już moim życiem, ponieważ świadomość moja jest już zdolna działać bez jego pośrednictwa, a nawet wbrew jego woli. Nie w umyśle pokładam teraz swoją nadzieję i wiarę. Pamiętam dobrze słowa Maharishiego:
„Umysł odgrywa pewną rolę w rozwoju człowieka, lecz rola ta jest ograniczona i może doprowadzić tylko do określonego poziomu. Wyżej zaczyna się inny poziom”.
Widzę, że najsilniejsza broń umysłu – ciekawość i namiętne badanie rzeczy doczesnych – nie znajduje we mnie tak gorliwego zwolennika, jak dawniej. Teraz spotyka się to z krytyką, zrodzoną z silnego przekonania, że takie poszukiwanie prowadzi donikąd, że jest to po prostu błędne koło. Ta refleksja wystarcza do przywrócenia spokoju.
O tak, wiem, że nic nie może popchnąć mnie z powrotem na błędne ścieżki, niezależnie od tego, czy pozostanę w aśramie, czy też opuszczę go, aby wędrować po świecie.
Ta pewność wywołuje niewiarygodnie potężną falę radości, strumień błogości nie do opisania słowami. Jest to nieco podobne do odczuwania wszechogarniającego życia, które nigdy nie może wygasnąć.
Nie zauważyłem, jak i kiedy pozbyłem się wiary w istnienie śmierci; nie przez rozumowanie, lecz w wyniku bezpośredniego doświadczenia. Przypominam sobie teraz niewyraźnie tylko to, że w mej podświadomości powtarzały się pewne próby stanięcia oko w oko ze śmiercią, porzucenia mej osobowości i obserwowania, co ze mnie jeszcze pozostało. Te niemal nieświadomie wykonywane ćwiczenia dowiodły mi, że kiedy pozbywałem się instynktownego przywiązania do formy i warunków życia ziemskiego, kiedy byłem w pełni świadomy faktu, iż rzecz, mająca w tym względnym świecie „moje imię i wygląd”, jest tylko zjawą senną – wtedy jeszcze pozostawało „coś” niezależnego i samowystarczalnego.
Gotowość porzucenia „wszystkiego” w dowolnej chwili jest bramą, otwierającą drogę do nieskończonego.
Dodam jeszcze, że niemal we wszystkich okolicznościach, w zdarzeniach i przeżyciach zarówno bolesnych, jak i pomyślnych, gdzieś w głębi mego umysłu jest teraz zawsze ukryta myśl: „Wszystko to nie ma naprawdę znaczenia”.
Jakim tajemniczym sposobem promieniujące ze świadomości Świętego wibracje przeniknęły w najciemniejsze zakątki mojego ograniczonego, ciasnego i mrocznego umysłu, tego nie wiedziałem. Nie widziałem też żadnego powodu, by tego dociekać. Zrozumiałem doskonale, nie umysłem, lecz całym moim sercem, radosne słowa wielkiego poety i mistyka indyjskiego, Kabira, który na pytania uczniów: „W jaki sposób poznajesz tajemnice życia duchowego?” oraz „Jaki jest cel i przeznaczenie ludzkiego życia?” odpowiedział z ekstatycznym zapałem:
„Prawda istnieje niezależnie od tego, czy ją znamy, czy nie, podobnie jak słońce, które świeci zawsze, niezależnie od tego, czy ślepiec je widzi, czy nie. Nie jest ważne, czy wiem o faktach, o które pytacie, bo On wie, ON WIE”.
Przypominam sobie z życiorysu Maharishiego, że w wieku szkolnym, gdy miał dopiero czternaście lat, a nie natknął się jeszcze na żadną książkę o wyższym życiu duchowym, uwagę jego przyciągnęła książka o życiu Kabira.
Ból, jaki niedawno jeszcze odczuwałem na samą myśl o rozłące z Mistrzem, zniknął teraz. Pewne jego słowa dotarły do mnie w niezwykły sposób, jak żywe odpowiedzi, nie z zewnątrz, jak od innego człowieka, lecz od wewnątrz, z głębi mej własnej istoty. Użyłem właśnie błędnego wyrażenia, bo czyż można powiedzieć, że są „inni ludzie”? Natychmiast zjawiło się sprostowanie, a ja przyjąłem je i zrozumiałem. Jak mam wyrazić moją bezgraniczną wdzięczność za niezmierną dobroć i udzieloną mi pomoc? I znowu Mistrz mówi bez słów, czy też bezgłośnie: „Czemu snujesz takie myśli? Czy rodzice ziemscy oczekują od swych niemowląt podziękowań za całą ich miłość i opiekę?”
Świat nie zna tajemnych związków między iskrami świadomości, przybierającymi na planie fizycznym postacie ludzkie. Świat może nawet wyśmiewać rzeczy, przekraczające jego zdolność pojmowania, bo nie mieszczą się w sferze trzech wymiarów, gdzie są miary i wagi. Przed kilku laty zareagowałbym na takie stawianie sprawy wewnętrznym wzburzeniem i krytyką. Dzisiaj reaguję milczeniem.
To milczenie mówi mi, że w każdym z bliźnich na tym padole zamieszkuje Mistrz, i że powinienem widzieć go w oczach każdego człowieka. Gdzież są wszystkie „różnice”, kiedy przebywa się w krainie rzeczywistości? Czy ktoś kiedykolwiek widział tam cień?
* * *
W ciągu ostatnich paru dni nie pozwalano nam, jak dawniej, na medytację godzinami w obecności Maharishiego w sali świątyni, ponieważ był on bardzo osłabiony po ostatnim leczeniu. Mogliśmy tylko wejść przez jedne drzwi, powitać Świętego i wyjść przez inne drzwi. Czynili to głównie odwiedzający, przybyli na krótki czas i Hindusi, mieszkający w aśramie.
Pewnego popołudnia, kiedy obecny był tylko młody bramin, jeden z dwóch stałych usługujących, wszedłem również, aby zobaczyć Maharishiego, przynajmniej przez chwilę. Czułem dziwną potrzebę otrzymania jak gdyby aprobaty wszystkich moich wysiłków oraz zmian, jakie zaszły w mojej świadomości pod jego wpływem. Intuicja mówiła mi, że zaufania swego – tego najrzadszego klejnotu – nie mógłbym złożyć w lepsze ręce.
Jak mało spotykamy w codziennym życiu ludzi, którzy mogą szczycić się tym, że mają na świecie przyjaciela godnego ich absolutnego, bezwarunkowego zaufania. To zaś w praktyce oznacza możliwość połączenia ich świadomości ze świadomością innego. Na ogół lubimy pokazywać się innym „z naszej najlepszej strony”. Usiłujemy skrywać swe dysharmonie z obawy, aby osoby, o których przyjaźń zabiegamy, nie odwróciły się od nas. Musimy czuwać nad swymi słowami i gestami, aby uniknąć najmniejszego zgrzytu. Wszystko to nie jest ani naturalne, ani szczere. Obłuda, chociaż w postaci delikatnej, kryje za tym wyraźnie swe oblicze. Ale nic podobnego nie jest możliwe w obecności Maharishiego. Jesteśmy pewni, że on wszystko o nas wie i rozumie, że nigdy nas nie osądza i że jego stosunek do nas nigdy nie może ulec zmianie pomimo tego, że widzi tak wyraźnie wszystkie nasze grzechy i ułomności. A to jest właśnie sekret jego magicznego wpływu, czarodziejskiego sposobu, w jaki nam tak niezwykle skutecznie pomaga oswobodzić się z wszystkich naszych wad i słabości. Ale wiem również, że są pewne warunki, umożliwiające tę przemianę wewnętrzną. Niespełnienie ich stwarza przeszkodę na drodze postępu duchowego. Nawet najlepszy aparat nie da dobrego zdjęcia, jeśli przesłona obiektywu nie otwiera się dobrze. Jeśli przesłona naszej świadomości pozostaje zamknięta w obecności Mistrza, jakże możemy spodziewać się, że obdarzy nas promieniującym z niego światłem? To tłumaczy, dlaczego spośród tysięcy ludzi odwiedzających aśram Mędrca z Arunaćali, bardzo niewielu zdołało w pełni skorzystać z jego światła. Teraz właśnie, w jego obecności, widzę to wyraźnie, ale mogę o tym zapomnieć, kiedy będę musiał powrócić do życia światowego i znajdę się w warunkach o wiele mniej korzystnych. Dlatego zależy mi na tym, aby zapisać moje wrażenia teraz. Często ludzie nie są zdolni pozbyć się starych przesądów, teorii i przyjętych wierzeń i kiedy widzą Maharishiego, próbują nadawać mu nazwę Jogina, Świętego, Mahatmy. Patrzą więc na niego niejako przez własne wewnętrzne, swoiście zabarwione okulary i doczepiają do niego etykietę z jakimś dobrze znanym określeniem, byleby ono odpowiadało ich własnym wyobrażeniom, wywodzącym się z ich duchowej niewiedzy.
Ich rozumowanie przebiega mniej więcej tak: „Tak, nie ma wątpliwości, że jest on Świętym, ale byli przecież na świecie więksi od niego – Budda, Chrystus. Oni z pewnością byli zupełnie inni. Mamy ich nauki i nikt nie może zaprzeczyć ich wielkości”. Inni mówią: „W dalekich Himalajach są joginowie cudotwórcy, żyjący setki lat i władający siłami przyrody; czyż nie są oni więksi od Maharishiego albo co najmniej równi jemu?” I zamiast korzystać z żywej Obecności, marzą o innych Mistrzach.
Ludziom tym rzekłbym chętnie: Czyż nie o takich, jak wy powiedział Chrystus: „Mają oczy do patrzenia, a nie widzą? I mają uszy do słuchania, a nie słyszą?”
Nie wiedząc nic o innych wielkich nauczycielach, poza informacjami ‘”z drugiej ręki”, wyuczonymi z książek, pisanych przez ich uczniów lub przez późniejszych historyków; nie poznawszy bezpośrednio tamtych osobistości podczas ich ziemskiej wędrówki, porównują takich ludzi z żywą obecnością tego, którego posłannictwem jest danie nam prawdy wieczystej w formie najbardziej dostosowanej do naszych czasów. Gdy znajdują się w obliczu majestatycznej i czcigodnej obecności Maharishiego, niezdolni odczuć jego wielkości i wspaniałości, wyglądają ciągle na niezadowolonych i pragną być może ujrzenia jakichś „nadnaturalnych” zjawisk, olśniewającego światła nad głową Medrca albo momentalnego uzdrowienia ich fizycznych ciał, tak pogrążonych w grzechach i samolubstwie. A gdyby się te cuda zdarzyły, wątpiliby jeszcze i szukali ukrytych drutów i lamp elektrycznych jako sprawców „cudów”, bądź też uzdrowienie przypisaliby zażyciu jakiegoś nowego leku.
Gdyby ludzie tacy żyli dwa tysiące lat temu i widzieli, wmieszani w gawiedź uliczną, Wielkiego Nauczyciela, na którego autorytet teraz się powołują, prowadzonego na straszliwą śmierć, na pewno upodobniliby się to tamtego tłumu i krzyczeliby, gdy zawisł na krzyżu: „Jeśli jesteś Synem Bożym, zstąp z krzyża”.
To o nich powiedział On: „Oczekują znaku, ale znak nie będzie im dany”.
Czyż nie jest zupełnie bezcelowe czynienie jakichkolwiek „cudów” wśród ludzi o nastawieniu materialistycznym? Przyczyna tego, iż cuda zdarzają się tak rzadko i tylko w szczególnych okolicznościach, wydaje mi się jasna: Opatrzność zezwala na nie tylko wtedy, gdy mogą one w wyniku dać coś dobrego.
Rozdział 38 Moje nowe pojmowanie życia
Jednym z najtrudniejszych zadań, jakie stanęły przede mną podczas pobytu w aśramie jest konieczność jasnego sformułowania mojej nowej koncepcji życia jako takiego. Ta konieczność jest we mnie jakby punktem centralnym, dokoła którego wszystko się obraca w świadomości, będącej moim „Ja”. To ujęcie musi być ostateczne i całkowite, gdyż inne dla mej Jaźni byłoby nie do przyjęcia.
Spośród setek definicji, z jakimi się spotkałem, ani jedna – według mnie – nie daje pełnej syntezy. Te, które są uwarunkowane, należy odrzucić jako fałszywe. Inne, do których wyrażenia użyto zbyt abstrakcyjnej terminologii, w związku z czym niemożliwe jest ich sprawdzenie w praktyce, wydają mi się zwykłą akrobacją umysłową, dobrą dla emerytowanych profesorów teoretycznej filozofii, ale nie dla człowieka dążącego do celów duchowych. Wiem jednak, że musi istnieć taka definicja, która trafi do głębi mej istoty i nie wywoła ani krytyki, ani wątpliwości, gdyż będzie w zgodzie z moim własnym wewnętrznym doświadczeniem.
Wszyscy, którzy osiągnęli urzeczywistnienie w sobie Prawdy – Życia, mówią o tym z największym zachwytem, jako o jedynym celu, dla osiągnięcia którego wszystko powinno się poświęcić, bo wszystko inne jest złudzeniem. A jednak słowa ich brzmią jak piękne i czarujące dźwięki nieznanego instrumentu. W moich poszukiwaniach musiałem odrzucić wszystko, co jest uwarunkowane, ograniczone nazwą i formą. To, co pozostaje po odrzuceniu wszelkich form i osłon, musi być z konieczności samym życiem.
Proces samodociekania – głównie poprzez medytację – pouczył mnie, że im bardziej odrzucam przekonanie o realności widzialnego, tym czuję się bliżej mojego celu. Jakie są etapy tego procesu w praktyce? Dokładne opisanie ich nie jest, oczywiście, możliwe, ale w głównych zarysach są one dość proste. Kiedy zaczynam, w całkowitym spokoju i przy rozluźnieniu napięć, medytować o stosunku przedmiotów zewnętrznych do mojego „Ja”, mam często wrażenie, że chwytam prawdę, iż nie mają one dla „Ja” żadnego znaczenia. W takiej chwili świta swoista wizja możliwości istnienia nieuwarunkowanego niczym. Ta „wizja” – nie jest to słowo ani dokładne, ani odpowiednie – trwa przez czas krótszy lub dłuższy, zależy to od stopnia osiągniętej koncentracji, ale jej rezultat pozostaje jako pamięć czegoś trwałego i pewnego ponad wszelką wątpliwość. Można to wyrazić myślą: „tylko świadomość jest życiem”. Świadomość z niczym nie związana i od niczego nie zależna, samo stwierdzenie: „Ja jestem”.
Ale to „Ja” nie jest maleńkim ja, zawartym w przemijającej formie cielesnej z jej zmysłami, będącym w istocie przeciwieństwem prawdziwego „Ja”. Tej świadomości „Ja” najbliższe jest określenie, często spotykane we współczesnej literaturze filozoficznej – „świadomość kosmiczna” albo „kosmiczna jaźń”. Świadomość ta jest również absolutną szczęśliwością.
Rozdział 39 „Szukajcie najpierw królestwa Bożego…”
„Szukajcie najpierw królestwa Bożego i prawdy jego, a wszystko inne będzie wam dane”.
Zdanie to jest kluczem do zrozumienia losów naszego świata. Opatrzność nie opuści nigdy nikogo, kto naprawdę poszukuje światła. Nie znaczy to jednakże wcale, aby poszukiwanie duchowe miało przysporzyć bogactw materialnych. Ale te „bogactwa” nie są upragnione przez ucznia mądrości; czuje się on o wiele szczęśliwszy i swobodniejszy, kiedy posiada bardzo ograniczoną ilość rzeczy i pragnie, aby mu te zasoby wystarczyły tylko do utrzymania w dobrym stanie swego ciała i jego działania „zgodnie z wielkim planem”, jak mówią okultyści. Ilość i jakość posiadanych środków materialnych bywa różna, zależnie od klimatu i części świata, w której uczeń mieszka. Maharishi mógł przeżyć całe życie nie posiadając nic innego, jak tylko małe naczynie na wodę (tradycyjne kamaṇḍalu) i kij bambusowy, który mu pomagał wspinać się na strome zbocza Arunaćali. Odzież w tym klimacie można ograniczyć do opaski biodrowej, a prastary tryb życia, przejęty od Indów, bo najlepiej jest dostosowany do upałów tropikalnych, sprowadza potrzeby istoty ludzkiej do minimum. Ale dla mieszkańców kraju o zimniejszym klimacie, nie jest to takie proste: skóra nasza nie chroni dostatecznie ciała przed zmianami pogodowymi.
Potrzebujemy więcej ubrań i odpowiednich domostw. W chłodniejszych krajach są to niezbędne warunki istnienia, to zaś stwarza dalsze potrzeby i powikłania w materialnej stronie życia. Toteż nie jest dla nas ani grzechem, ani próżnością posiadanie nieco więcej rzeczy, niż ma ich Mędrzec spod Arunaćali. Problem polega nie tyle na posiadaniu rzeczy, ile na przywiązaniu do nich. Jeżeli posiadanie ich traktujemy jako nieuniknioną cechę życia na planie fizycznym i korzystamy z nich zgodnie z wymaganiami przyrody, wówczas wszystko jest w porządku i nie staną się one przeszkodą na drodze dalszych poszukiwań Królestwa Niebieskiego.
Jeżeli jednak przepełnieni chciwością gonimy wciąż od jednego przedmiotu w tym świecie zmysłów ku innemu, a przyjąwszy jako cel główny powiększanie stanu posiadania tracimy z oczu wyższe cele życia, wtedy nie poszukujemy prawdy, lecz „innych rzeczy”. I w takim przypadku na pewno nie osiągniemy żadnego z nich, gdyż posiadanie rzeczy materialnych nie daje trwałego zadowolenia, a ponieważ sprzeniewierzamy się naszej głębszej istocie – zwanej w Ewangeliach „duszą” – przygotowujemy sobie dalsze okresy cierpień.
Jeżeli rozejrzymy się dokoła siebie, musimy przyznać, że większość ludzi na obecnym etapie rozwoju żyje tylko dla zadowolenia żądzy posiadania i nie widzi niczego, co by sięgało dalej. Dzięki wyrokom opatrzności ludzie są zawsze mniej bogaci, niż pragną tego według swych samolubnych pożądań i apetytów. Czyż nie ma to przypominać nam o naszym prawdziwym celu? Kiedy żądza posiadania wzrasta, następują czynne usiłowania odebrania własności innym, zazwyczaj słabszym, jednostkom bądź narodom. Powstają nowe fale przemocy i zła, wraz z ich nieuniknionym następstwem – cierpieniem.
Cierpienie, tak nienawidzone i unikane przez wszystkie istoty ludzkie, jest w rzeczywistości jedyną odtrutką, mogącą zneutralizować w nas działanie trucizny zła. Kiedy pod potężnymi ciosami zaświta w naszej świadomości zrozumienie ich przyczyny, wówczas ścieżka nasza, zamiast nadal opadać w dół, zaczyna piąć się ku górze, po wznoszącej się części łuku rozwoju. Wtedy rozpoczyna się „poszukiwanie prawdy”. Kiedy czas się wypełni, wtedy dokonuje się ostateczny zwrot ku górze: spotykamy Istotę, która zakończyła swój rozwój i zdobyła pełnię doświadczenia i mądrości. Jest to człowiek doskonały, nazywany przez Hindusów Guru, co znaczy „rozpraszający ciemności”, a na Zachodzie nazywany Mistrzem, Świętym, Wysłannikiem Bożym. Każdy, komu Opatrzność pozwoliła spotkać Mistrza i zbliżyć się do niego, uczestniczy tym samym w Jego łasce. Jest to niezwykła sposobność do wzrastania i zarazem wielka odpowiedzialność. Według moich przyjaciół Hindusów, opierających wierzenia swe na Wedach, w życiu tym nie można popełnić błędu cięższego, niż zaniedbanie takiej sposobności, dawanej po to, abyśmy spełnili zamiary Najwyższego.
W otoczeniu Maharishiego znane są też różne dziwne zdarzenia. Nie każdy może znieść wibrującą moc niewidzialnego promieniowania obecności tego, który jest czystym duchem. Zdarzają się wypadki tymczasowej lub trwałej utraty równowagi, a także zaburzenia równowagi emocjonalnej czy umysłowej. Zdarzają się również postępki ekstrawaganckie, głupie i bezsensowne, popełniane z przekonaniem, że są rozsądne. Ale bywają również przypadki uleczenia wyraźnych zaburzeń psychicznych. Oczywiście najwięcej korzystają ci, którzy głęboko rozumieją pouczenia Mistrza i pojmują ich ukryte, wewnętrzne znaczenie. A to głębokie znaczenie bez wątpienia istnieje, pomimo prostoty wyrażeń Maharishiego. Nie mogłoby być inaczej, gdyż nauki jego należą do królestwa ducha, rzeczywistości, a kiedy dla ułatwienia nam ich zrozumienia, są podawane w mowie ludzkiej, wtedy cała ich pierwotna czystość i wzniosłość ulega z konieczności przytłumieniu wskutek ograniczeń przez pojęcia rozumowe, myśli i słowa. Proces przyswajania nauk Maharishiego podobny jest do procesu zapamiętywania. Mędrzec mówi, że prawdziwe „Ja” – „Prawda” – „Duch” – „Bóg” (są to wszystko tylko różne nazwy tej samej Rzeczywistości) są zawsze i wszędzie obecne, a więc również w naszej świadomości, tylko nasza niewiedza spowija je w osłonę myśli.
„Wszystko, co jest potrzebne, to usunięcie zasłony. Wtedy światło zaświeci
samo z siebie i nie trzeba będzie szukać go nigdzie indziej”.
Z Powiedzeń Maharishiego
Królestwo Niebieskie jest w nas, tylko my nie możemy go sobie przypomnieć. Gdyby nie było to największą tragedią ludzkości, można by to uznać za paradoks lub gigantyczny żart.
Rozdział 40 Co to jest medytacja?
Medytacja może być prawidłowo wykonana tylko wtedy, kiedy umysł jest oczyszczony z wszelkich myśli. Niemal każdy uczeń okultyzmu zna ten warunek, ale niewielu może go spełnić. Członkowie różnych stowarzyszeń okultystycznych albo mistycznych wierzą często, że medytacja polega na usiłowaniu skierowania umysłu w określone kanały, zgodnie z przygotowanymi z góry tematami. Rezultaty takich ćwiczeń (nie można ich nazwać medytacjami) są na ogół ubożuchne, nawet jeśli byłyby praktykowane latami, i nie prowadzą do skutecznego oczyszczenia umysłu z myśli.
Zazwyczaj zaawansowani członkowie takich organizacji otrzymują metody i reguły, które są często nieskuteczne. Są dwa rodzaje metod, które możemy nazwać sztucznymi i naturalnymi. Pierwsza grupa opiera się na sile wyobraźni bądź na pojęciach ogólnych. Podaje się tutaj niekończące się wykazy ćwiczeń, wśród nich zaś kilka najważniejszych:
Wyobrażanie sobie, że posiada się cnotę, której brak jest uczniowi; jeżeli jest zmysłowy, powinien przez określony czas, przeznaczony na medytację, uważać się za człowieka wolnego od zmysłowości.
Uczeń może ochronić się przed atakiem obcych myśli z zewnątrz przez otoczenie się astralna powłoką – według przepisów.
Za pomocą zaklęć lub mantr może osiągnąć niezbędną koncentrację i uspokojenie umysłu poprzez skupianie się przez dłuższy okres czasu na jednej myśli.
W drugiej grupie (środków naturalnych), na pierwszym miejscu wymieniłbym modlitwę, skierowaną ku temu, co uważa się za Najwyższy Byt. Jeśli modlitwa taka jest absolutnie szczera i jesteśmy gotowi poświęcić dość czasu na regularną praktykę, wówczas wyniki mogą być zadowalające i umysł może zostać oczyszczony ze wszystkiego z wyjątkiem przedmiotu medytacji. Potem w umyśle może nastąpić „pustka”, którą wypełni światło prawdziwe, a jego źródłem jest Jaźń – Bóg.
Jeżeli na swej drodze życiowej zaznamy błogosławieństwa, jakim jest spotkanie Mistrza duchowego, wtedy wszystko staje się proste i skuteczne. Wielu uczniów praktykuje w tym bezcennym okresie duchowego kontaktu wizualizację Mistrza, tak jak go widzą w ciele fizycznym. Tego rodzaju pełen życia i siły obraz jest zabójczą bronią przeciw całej strategii niespokojnego umysłu. Jeśli połączy się to z wićarą, nic nie jest bardziej skuteczne; jednakże aby można było właściwie stosować samodociekanie, potrzebne jest najpierw osiągnięcie pewnej mocy umysłu.
Uczucia człowieka też muszą zostać oczyszczone i tutaj nic nie zastąpi widzenia żywego Mistrza. W tajemniczy sposób moc taką mają również podobizny Mistrza. Być może dzieje się tak po to, aby wspomóc tych, którzy nie mieli możliwości ujrzenia mistrza w ciele fizycznym. Doświadczenie i praktyka wykazują, że przez kontemplację podobizny Mistrza można dojść do niemal takich samych pożytecznych wyników. Kiedy wreszcie osiągnie się w świadomości stan pustki bądź próżni i w tym stanie się ugruntuje, wtedy dopiero można się zbliżyć do medytacji, ale nie wcześniej. Wówczas świadomość prawdziwego „Ja” wypełni próżnię. Żadne wskazówki nie są już potrzebne, gdyż prawdziwe „Ja” obejmuje przewodnictwo i cel będzie osiągnięty.
W tego rodzaju medytacji nie ma ani wizji, ani uczuć. Maharishi ostrzegał często przed ekstatycznymi wizjami, wskazując, że celem naszym jest urzeczywistnienie czystej świadomości i nic poza tym.
Kiedy osiągnie się tę czystą świadomość, wiedzie nas ona w sposób nieunikniony ku samadhi i to jest prawdziwy cel medytacji. W innym miejscu tejk książki zostało to nazwane „przebudzeniem ze stanu snu, zwanego normalną świadomością fizyczną”.
Gdy jesteśmy już wolni od wszelkich myśli o ciele i „ego”, gdy myśli i uczucia są uciszone – są to oznaki, wskazujące że medytacja rzeczywiście prowadzi nas do samadhi. „Dobro i zło” przestają istnieć, nie widzimy niczego, gdyż nie ma niczego do zobaczenia. Jednakże nie jesteśmy w ciemności, lecz zatopieni w światłości, gdyż sami tą światłością jesteśmy. Nie możemy jej widzieć, bo w tym stanie nie ma ani podmiotu, ani przedmiotu. Temu, kto sam nie doświadczył takiej medytacji, powyższy opis niewiele tylko może powiedzieć o tym prawdziwym stanie, gdyż jest to odkrycie prawdziwego „Ja” w człowieku.
Wszystko, co poznajemy jako przedmioty, to znaczy świat zewnętrzny plus nasze widzialne ciało, jest jak namalowany obraz. Kolory tego obrazu są cechami rzeczy. Rzeczy te obejmują wszystkie materialne formy, uczucia, myśli, dobro i zło, prawdę i fałsz – wszystko, co poznajemy jako wszechświat.
Są one jak poszczególne barwy białego światła bądź Boga – Jaźni, rozszczepione przez pryzmat materialnego wszechświata, jak powiedział nam Maharishi. Jeżeli mógłbyś sobie wyobrazić ten sam obraz, namalowany tylko białym światłem, nie rozszczepionym przez czarodziejski pryzmat, to byłby to Duch, Jaźń lub Bóg, najwyższa prawda bytu. Dlatego Mistrz powiedział nam: „Nie ma niczego innego, jest tylko czysty Byt. Jedynie on istnieje, a jedynym celem naszego życia jest urzeczywistnienie go w nas samych”.
Prawidłowa medytacja prowadzi do odkrycia tej wielkiej tajemnicy. Wszystkie inne środki, wymieniane w różnych systemach Jogi, jak opanowanie oddechu, kontrola umysłu, postawy ciała, specjalne pożywienie i temu podobne są tylko pośrednimi stopniami na ścieżce, potrzebnymi naszemu ciału, gdy wkroczymy na bezpośrednią ścieżkę ku szczytowi. Zdobycie szczytu sprawia, że te pośrednie stopnie nie są już konieczne. Kiedy pociąg dojedzie do stacji, nie ma potrzeby, by wysiadać i wracać, by policzyć słupy kilometrowe. Zharmonizowanie z Jaźnią sprawia, że właściwe postawy, właściwe oddychanie i odporność na wpływy zewnętrzne zjawiają się same przez się.
Ale ta Bezpośrednia Ścieżka nie dla każdego jest odpowiednia. Wskazuje na to sam fakt, że istnieją inne ścieżki.
Spotkałem wielu joginów, którzy pomimo tego, iż byli w pełni świadomi istnienia tej subtelnej ścieżki, trzymali się nadal własnych odrębnych metod, ponieważ w tym życiu one były dla nich najodpowiedniejsze.