Rozdział 2 – Człowiek, który był Ramaną

Był to najbardziej majestatyczny film, jaki kiedykolwiek oglądałem, wzbudzający najwyższy szacunek i zainteresowanie, choć pozbawiony akcji. Panorama góry Arunaćali od strony aśramu, a potem wysoki, szczupły i wątły mężczyzna z krótkimi białymi włosami schodzący ze stoku z pomocą laski. Potem widać go było jak wychodzi z sali aśramu, jak zatrzymuje się, by uśmiechnąć się do dziecka, jak spaceruje po dziedzińcu aśramu; zwykłe proste, codzienne czynności, a jednak ich piękno zapierało dech – prostota była tak naturalna, uśmiech tak spontaniczny, majestat tak prawdziwy.

Jego cera była jasna, prawie złota, jego białe włosy i broda zawsze krótkie, ponieważ zgodnie z obyczajem sannjasy, administracja aśramu zadbała, by był strzyżony i golony co miesiąc, w dniu pełni księżyca. Wychudzony, pod ciężarem naszych smutków postarzały ponad swój wiek, cierpiący na reumatyzm, ciężko wspierał się na lasce, spacerując ze wzrokiem skierowanym ku ziemi. Była w nim skromność, najwyższa prostota i dziecięca bezbronność. Wystarczyło spojrzeć na niego, gdy szedł przez dziedziniec aśramu, by poczuć ścisk w sercu. Nawet ludzie wyglądający na światowców patrzyli na niego z miłością.

Historia Śri Bhagawana jest z tych najprostszych. Urodzony w ubogiej bramińskiej rodzinie w Południowych Indiach, chodził do szkoły misyjnej, tam nauczył się trochę angielskiego. Był normalnym zdrowym chłopcem, bardziej skłonnym do sportu, niż do nauki. W wieku siedemnastu lat, gdy młodzi chłopcy są zazwyczaj gotowi, by wejść w wiek męski, zaszła w nim wielka zmiana. Pewnego dnia owładnęło nim nagle uczucie zbliżającej się natychmiast i nieuchronnie śmierci. Nie było nikogo, do kogo mógłby się zwrócić po pomoc. Poczuł, że sam musi temu stawić czoło. Leżąc sztywno na łóżku próbował wizualizować, udramatyzować śmierć. Wstrzymał oddech, przez co przeżycie to stało się bardziej żywe, wykonując w ten sposób nieświadomie praktykę pranajamy. Powiedział wtedy do siebie: „Dobrze, więc śmierć przyszła. Co to znaczy? To ciało zmarło. Będzie zaniesione do miejsca palenia zwłok i spalone na popiół. Ale czy ze śmiercią ciała „ja” umarłem? Czy ciało jest mną?” Nie były to jakieś myśli przyćmione, czy niewyraźne. Jak błyskawica uderzyła go żywa prawda, że nie jest bezwładnym ciałem, ani też myślami, które przychodzą i znikają, on był wieczną Jaźnią, nieśmiertelnym duchem. I w tym momencie śmierć umarła, a on zbudził się w świetle wiecznej Jaźni. Wysiłek sadhany, który mógłby trwać całe życie, został u niego skrócony do tej jednej chwili. Teorię poznał później, z wielką łatwością, jak kobieta, która wydała na świat dziecko, a potem czyta o przebiegu porodu w książkach.

Całe jego zachowanie uległo zmianie. Stracił wszelkie zainteresowanie sprawami zewnętrznymi i często wpadał w stan pogrążenia się w szczęśliwości Jaźni. Jego starszy brat, który po śmierci ojca zastępował wuja – głowę rodziny – poczuł się urażony tą zmianą i wytknął mu kiedyś, że ciesząc się dobrodziejstwami życia w rodzinie, zachowuje się jak sadhu. Młody Ramana, uznając naganę za sprawiedliwą, po cichu opuścił dom rodzinny i wyruszył do świętej góry Arunaćali, gdzie przebywał pięćdziesiąt cztery lata, aż do 14 kwietnia 1950 roku, kiedy to rozstał się z ciałem, które nosił.

Po przybyciu do stóp Arunaćali pozostawał przez pewien czas pogrążony w blasku szczęśliwości, ledwie świadom swego ciała, nie potrzebując go, nie mówiąc i nie chodząc i prawie nie jedząc; ci, którzy go wtedy widzieli, uznawali to za najwyższą ascezę.

Naprawdę nie była to wcale asceza. On po prostu ignorował ciało, którego przestał potrzebować. Kiedyś później sam zwrócił na to uwagę, mówiąc: „Nie jadłem, więc mówili, że pościłem; nie odzywałem się, więc powiedzieli, że jestem milczkiem (mauni)”. Już wtedy był dźiwan-muktą o niewzruszonej świadomości identyczności z Jaźnią i nie pozostał mu już żaden karman do usunięcia, żaden grzech do odpokutowania ani żaden cel do osiągnięcia.

Przez jakiś czas zamieszkiwał w podziemiu wielkiej świątyni w Tiruwannamalai, gdzie pogrążony w samadhi nie zwracał uwagi na mrówki, moskity i inne owady i wkrótce jego ciało stało się otwartą raną. Kilku sadhu przynosiło mu codziennie kubek rzadkiej zupy, co było jego jedynym pożywieniem. W końcu, pogrążonego w samadhi, wynieśli go na zewnątrz.

Jego ciało było tak zaniedbane, że mogło już dłużej nie wytrzymać i mogło się zdarzyć, że porzuciłby je bez większego wysiłku. W ten sposób historia by się skończyła. Lecz dla nas historia dopiero zaczyna się od chwili, kiedy jego współczucie dla wszystkich, którzy się wokół niego gromadzili szukając łaski jego duchowego przewodnictwa, przywiodło go z powrotem do życia i zdrowia. Odtąd, powodowany współczuciem, pozostawał z nami. Można by również powiedzieć, że nie było to współczucie, a po prostu wypełnianie prarabdha-karmana, jak słońce, które obdarza życiem rośliny i zwierzęta, przez samą swoją obecność. On sam porównywał prarabdha-karmana Mędrca do silnika elektrycznego, który po wyłączeniu prądu obraca się nadal siłą rozpędu. Być może, że te dwa aspekty prawdy gdzieś się ze sobą łączą, szczególnie jeśli zważymy, że u Mędrca współczucie ma wymiar kosmiczny, a nie indywidualny.

Jest to jednym z duchowych paradoksów, że ten kto wyrzeka się swego życia, znajduje je; kto rezygnuje ze swej indywidualności, staje się bardziej indywidualny, niż ktokolwiek inny. Dżiwan-mukta unicestwił ego, które wykorzystuje i wypacza indywidualne cechy człowieka i dlatego u niego cechy te mogą osiągnąć swoje prawdziwe wymiary; nie skarlałe i nie wypaczone błyszczą one jaśniej, niż u innych ludzi. U dwóch Mistrzów, którzy osiągnęli doskonałość, Boska Łaska będzie ta sama, lecz cechy ludzkie zupełnie inne.

Bhagawan Śri Ramana był drobiazgowo dokładny, obowiązkowy, praktyczny i wesoły. W codzienny życiu stosował się do etykiety, którą dzisiejsi Hindusi nazwaliby czysto zachodnią. Był we wszystkim precyzyjny i uporządkowany. Sala aśramu była zamiatana kilka razy dziennie. Książki zawsze na swoim miejscu. Narzuty, okrywające łoże były nieskazitelnie czyste i pięknie ułożone. Przepaska na biodrach, która była całym jego ubraniem, lśniła bielą. Dwa zegary w sali nastawiano codziennie według czasu, podawanego przez radio. Nigdy się nie zdarzyło, by kartkę z kalendarza wyrwano następnego dnia. Codzienne życie płynęło utartym trybem.

Był uprzejmy i grzeczny w stosunku do wszystkich przybyszów. W tym, co mówił, nie było ani śladu pompatycznej powagi. Przeciwnie: jego mowa, czy to w codziennych sprawach, czy gdy poruszał zagadnienia duchowe, była zawsze żywa i pełna uśmiechu. A śmiech jego był tak zaraźliwy, że spontanicznie przyłączały się do niego nawet osoby nie znające tamilskiego. Żartował do samego końca i jego żarty również stanowiły dla nas naukę. Kiedy w końcowym okresie jego choroby lekarze byli zatrwożeni, widząc szybko rosnący guz na jego ramieniu, powiedział ze śmiechem „Czemu się martwicie? Jego naturą jest rosnąć”. Kiedy pomimo jego nalegań, by nie rozpaczać z powodu śmierci, jakaś kobieta, z żalu nad nim, tuż za ścianą jego pokoju uderzała głowa o kolumnę, posłuchał chwilę i powiedział: „Och, myślałem, że ktoś chce rozbić kokos”. Gdy uczeń zapytał, dlaczego jego modlitwy nie zostały wysłuchane, powiedział ze śmiechem: „Gdyby zostały wysłuchane, mógłbyś przestać się modlić”.

To nie jego powaga zginała przed nim ludzkie kolana, bo był tak naturalny i prosty, jak to tylko możliwe; była to spontaniczna reakcja ludzi na to, co boskie.

Jego twarz była jak powierzchnia wody, zawsze zmienna, a jednak zawsze ta sama. Mógł śmiać się i mówić, a potem skłonić się ku dziecku lub podać orzech wiewiórce, która wskoczyła z okna na jego łoże, albo swymi promieniejącymi miłością oczyma spoglądać na ucznia, który właśnie przyjechał, bądź żegna się przed odjazdem. A chwilę później, w milczeniu, jego twarz była jak skała, wieczna w swej wspaniałości.

Miłości, jaśniejącej w jego spojrzeniu, współczującego zrozumienia, nie sposób opisać. Człowiek złamany nieszczęściem przychodził do aśramu, a Bhagawan, wysłuchawszy jego historii, nie mówiąc ani słowa, po prostu spoglądał na niego i spokój wypełniał duszę.

Stary pandit, który znał Śri Ramanę, gdy ten był jeszcze chłopcem, i który spotykał wielu joginów, postanowił odwiedzić również jogina Ramanę i odbyć z nim filozoficzną dyskusję. Gdy jednak stanął przed jego łożem, poczuł nagle dziwny, elektryzujący lęk, zmieszany z ciekawością i zanim się zorientował, co się dzieje, już upadł na twarz w pokłonie. Małe dzieci również lgnęły do niego i cieszyły się jego uśmiechem. Wieśniak podniósł z ziemi kartkę papieru, a widząc na niej jego podobiznę, wykrzyknął: „Bhagawan!”, po czym złożył ją z szacunkiem, by zabrać ze sobą. Zwierzęta ciągnęły do niego tak samo jak ludzie. Któregoś popołudnia przechadzał się po zboczach Arunaćali dłużej niż zwykle i kiedy uczniowie czekali na niego w sali, podeszły do drzwi dwie małpy, i zapominając o strachu przed ludźmi, weszły do środka i patrzyły z niepokojem na puste łoże. Małpa, która była dotykana przez ludzi, bywa zwykle odganiana przez stado, ale wszystkie, które były głaskane przez Bhagawana, były chętnie przyjmowane. Przekroczywszy ego, Bhagawan był pozbawiony strachu i wrogości, i zwierzęta to wyczuwały. Wąż pełzł przez jego nogę, a on nie poruszył się, ani nie zadrżał. Kiedy potem uczeń spytał go co czuł, gdy miał na nodze węża, odpowiedział ze śmiechem: „chłód i wilgoć”.

W ciągu ostatnich lat jego rozkład dnia był następujący: o piątej rano do sali, w której spał na swoim łożu, wchodzili uczniowie i siadali w medytacji, jednocześnie odbywała się recytacja Wed. O szóstej Bhagawan wychodził do łazienki, a o siódmej w jadalni aśramu podawano śniadanie. Potem od godziny ósmej do jedenastej uczniowie znowu siadali przy nim w sali, z około półgodzinną przerwą około godziny dziesiątej. Czasami wszyscy siedzieli w milczeniu, a cisza pełna była jego łaski. Był w niej spokój i pełnia, w której słowa byłyby dysonansem; można też powiedzieć, że był to intensywny wysiłek duchowy, obserwowany i kierowany przez niego, choć mogło się wydawać, że on nie okazuje żadnego zainteresowania. Czasami ktoś zadawał pytania lub śpiewał na cześć Bhagawana. Pomiędzy dziewiątą a dziesiątą przychodziła poczta i Bhagawan mógł czytać listy lub przeglądać gazety, a jednak prąd ciszy w sercach tych, których prowadził, nie był przerywany. Sam nie odpowiadał na listy, lecz przekazywał je do biura aśramu, a odpowiedzi przynoszono mu do sprawdzenia jeszcze tego samego popołudnia.

O godzinie jedenastej był lunch, a w ciągu ostatnich lat Bhagawan pozwalał swemu wątłemu ciału wypocząć jakiś czas po posiłku, więc drzwi do sali były dla uczniów zamknięte. Ich strata była korzyścią dla wiewiórek, gdyż w tym czasie cała podłoga była zasypana orzechami. Uczniowie wracali do sali o godzinie trzeciej po południu i przebywali tam prawie do piątej, kiedy to Bhagawan wychodził na półgodzinną przechadzkę po zboczach góry. Ale w ciągu ostatnich dwóch lat był zbyt słaby; kolana miał spuchnięte z powodu reumatyzmu i mógł tylko bardzo powoli spacerować po dziedzińcu aśramu. Około piątej trzydzieści rozpoczynała się wieczorna recytacja Wed. O wpół do siódmej opuszczały aśram kobiety, a w godzinę później mężczyźni. Uwaga, jaką poświęcał Bhagawan ludziom i zwierzętom, rozciągała się również na przedmioty nieożywione. Każda czynność musiała być wykonana dokładnie i nic nie mogło się zmarnować. Widziałem, jak skrupulatnie oprawiane były książki lub naklejane wycinki z gazet i słyszałem, jak został zganiony posługacz za to, że chciał wziąć nową, czystą kartkę papieru, choć mógł użyć już częściowo zapisaną. Bezlitośnie wykorzystujemy dziś przyrodę; jest to bardziej rabunek, niż zbieranie plonów i dyscyplinujący był widok Mistrza, tak oszczędnego w posługiwaniu się przedmiotami. Szczególną uwagę zwracał na to, by nie marnowało się jedzenie. Owoce ofiarowane aśramowi mogły być rozdzielone pomiędzy dzieci lub oddane małpom, które próbowały je ukraść, lecz nic nie mogło się zmarnować. To nieprawda, że gospodarność idzie w parze z oszczędnością, a szczodrość z rozrzutnością; często oszczędni bywają marnotrawni, a szczodrzy troskliwi i uważni. Kiedy Bhagawan kończył swój posiłek, liść bananowy, który służył mu za talerz, był czysty jak świeżo wymyty. Nie zmarnowało się ani jedno ziarenko ryżu. Przed laty, kiedy jego ciało było bardziej krzepkie, pomagał w kuchni przygotowywać posiłki i bardzo przestrzegał tego, by nawet obierki warzyw nie były wyrzucane, lecz oddawane dla bydła.

Chociaż był absolutnym królem i wszyscy pragnęli być mu posłuszni, to sam dawał przykład posłuszeństwa. Ponieważ on sam odmawiał wyrażania jakichkolwiek życzeń czy pragnień, administracja aśramu ustanowiła własny regulamin i Bhagawan stosował się do niego bez sprzeciwu. Kiedy więc czasami któryś z uczniów irytował się z powodu tego, czy innego przepisu regulaminu, miał przed oczami poddającego się regułom Bhagawana. Jeśli kiedykolwiek się Bhagawan sprzeciwiał, to dla dobra uczniów i nawet wtedy odbywało się to zwykle w milczeniu lub było okazywane z właściwym mu poczuciem humoru. Kiedyś usługujący Hindus zwrócił uwagę Europejce, że nie należy siedzieć z wyprostowanymi nogami (w Indiach uważa się siadanie naprzeciw guru z nogami wyprostowanymi w jego stronę za oznakę braku szacunku). Bhagawan natychmiast usiadł na swym łożu krzyżując nogi i siedział tak, mimo reumatycznego bólu. Dopiero gdy uznał, że lekcja dotarła tam, gdzie miała dotrzeć, pozwolił sobie na relaks.

Ale nie było to tylko poddanie się regulaminowi i przepisom aśramu; było to zaakceptowanie wszelkich warunków życia, również bólu i choroby. Taka jego postawa pokazywała nam bez słów, że ból nie jest w stanie zakłócić równowagi tego, który przebywa w Jaźni. Podczas długotrwałej i bolesnej choroby poddawał się lojalnie zaleceniom kolejnych lekarzy, nigdy się nie skarżąc ani nie prosząc o zmianę leków. Jeśli w ogóle godził się na wypróbowanie innego leku, to tylko dlatego, by lekarz, który to proponował, nie czuł się zawiedziony, i nawet wtedy uzależniał to od zgody władz aśramu. Jeśli mamy dzisiaj tendencję, by uważać godzenie się ze swym losem za pozbawione ducha, to tylko dlatego, że przyzwyczailiśmy się do normalnego egoizmu. Bez wątpienia więcej ducha okazujemy, gdy walczymy, by osiągnąć to, czego pragniemy, aniżeli kiedy niechętnie poddajemy się wyrzeczeniu. Ale Bhagawan wskazywał nam drogę do uwolnienia się od pragnień. To uwolnienie nie jest poddawaniem się, jest radością zgody, bo to Ja, a nie ktoś obcy jest tym, któremu się poddajemy.

Bhagawan chciał uwolnić nas zarówno od pragnień dotyczących sfery psychicznej, jak i fizycznej, i dlatego nie pochwalał jakiejkolwiek dziwaczności, zainteresowania niezwykłymi fenomenami, wizjami ani pragnienia mocy. Chciał, by jego uczniowie zachowywali się normalnie i zdrowo. Bo prowadził nas ku ostatecznej Rzeczywistości, w której doznania i moce, które ludzie zwykli nazywać „wyższymi” lub „cudownymi” są tak samo iluzoryczne, jak zjawiska, które nazywamy „fizycznymi”. Kiedyś jeden z gości opowiedział jak jego guru zmarł i został pochowany, a w trzy lata później pojawił się w swym ludzkim ciele, by podać instrukcje do praktyki. Bhagawan siedział nieporuszony, jakby tego nie słyszał. Zadzwonił dzwonek wzywający do posiłku i Bhagawan podniósł się, by wyjść z sali. Gdy był już przy drzwiach, odwrócił się i powiedział „Chociaż człowiek może wchodzić w bardzo wiele ciał, czy to znaczy, że odnalazł swój prawdziwy dom?” Wspaniałe poczucie humoru okazał, gdy go zapytano, czy kiedy ktoś, kto pragnął osiągnięcia mocy osiąga wyzwolenie, to automatycznie osiąga również moce. Bhagawan odpowiedział: „Jeśli osiągnął wyzwolenie, to nawet moce nie są w stanie mu zaszkodzić”.

Był prosty i skromny jak nikt. Niczego nie nazywał swoim. Nigdy o nic nie prosił. Przyjmował pożywienie i niezbędną odzież, to było wszystko. Jedynymi rzeczami, które można było mu ofiarować, były owoce i kwiaty. A i te dary zabierane były do jadalni i rozdzielane równo pomiędzy wszystkich obecnych. Bhagawan nie chciał, aby okazywano mu jakieś specjalne względy. Kiedy osoby siedzące w sali próbowały wstawać w chwili, gdy on wchodził, niecierpliwym gestem nakazywał, by się nie podnosić. Pamiętam, jak nie pozwolił włączyć elektrycznego wentylatora, ponieważ nie było możliwe, by dawał jednakową ochłodę wszystkim obecnym. Po tym zdarzeniu zainstalowano wiatraki na suficie i cała sala była równo chłodzona. Posługacz kładł każdemu na liść ćwiartkę owocu mango, a na liść Bhagawana położył połówkę; on gniewnie odłożył ją z powrotem i wziął mniejszy kawałek.

Można tu powiedzieć „gniewnie”, ponieważ zdarzało mu się okazywać gniew w przypadku uchybień posługaczy. Były to drobne zewnętrzne niedociągnięcia, które wymagały lekkiej zewnętrznej nagany; ale jeśli chodzi o błędy i wady uczniów, jego cierpliwość była niewyczerpana. Nigdy nikogo nie zapraszał, ani też nie mówił nikomu, by odszedł. Nigdy nie naciskał, aby ktoś pozostał dłużej. A przecież troszczył się o wszystkich tak, jak matka troszczy się o swe jedyne dziecko. Ta troska nie zawsze musiała być na zewnątrz okazywana, gdyż dosyć częste były przypadki, kiedy mogłoby to schlebiać próżności ucznia lub budzić zazdrość u innych, czego Bhagawan zawsze starannie unikał. Taka troska dodawała dyskrecji jego przewodnictwu, o tym więcej powie się później.

Nie było nigdy pomiędzy uczniami kwestii, w jakim jest nastroju, ponieważ on nie ulegał żadnym nastrojom. Jak mógłby się zmieniać jego nastrój, jeśli on nigdy, ani przez moment, nie przyjmował formy za Rzeczywistość? Będąc w pełni człowiekiem, był również w pełni stanu samadhi, w pełni boskości, tak samo kiedy coś mówił, czy gdy pozostawał w milczeniu. Po prostu reagował na potrzeby tych, którzy do niego przychodzili i dlatego każdy z nich odczuwał, że cieszy się jego szczególną łaską. Tylko ktoś bardziej spostrzegawczy mógł zauważyć, że właściwie wszyscy uczniowie cieszyli się jego szczególną łaską. Będąc niewzruszenie ugruntowanym w Rzeczywistości poza wszelkimi formami, świadomy był prawdziwego znaczenia, jakie miały dla uczniów pewne fakty, a także tego, jakie znaczenie przypisywali owym faktom poszczególni uczniowie. A że każdy z nich uważał swoje osobiste problemy za ważne, każdy czuł się usatysfakcjonowany tym, że Bhagawan doceniał ich wagę. Pandici siedzieli w sali nad tekstami sanskryckimi i co chwilę któryś z nich podchodził do Bhagawana, by wyjaśnić jakieś wątpliwości. Trzyletni malec również podszedł ze swoją książeczką dziecinnych wierszyków i Bhagawan okazał mu takie samo zainteresowanie. Ale książeczka była podarta, więc Bhagawan dopilnował, by ją sklejono i oprawiono i oddał ją malcowi następnego dnia.

Lecz zdarzało się również, że rozmyślnie nie dostrzegał ludzkich problemów, przecież jego ostatecznym celem było uwolnienie ludzi od przywiązania do rzeczy i zdarzeń. Kiedyś zmarł jeden z pracowników aśramu. Jego żona była wtedy poza domem. Gdy wróciła i zastała jego martwe ciało, nie potrafiła zapanować nad swoim żalem. Bhagawan powiedział wtedy: „Nad czym ona rozpacza? Przecież nic się nie zmieniło”. Powtarzał to samo wiele razy później, w ciągu długich miesięcy, kiedy jego własne ciało było bliskie śmierci.

Wszystkim okazywał uprzejmość. Każdy przybysz czuł się jak w domu, nawet jeśli nie padały żadne słowa. Jeśli zaś witał kogoś słowami, było to zwykle pytanie: „Czy podano ci coś do jedzenia?” Tym pytaniem powitał również lekarza, na kilka dni przed śmiercią, gdy ból był rozdzierający. Ale, poza tą zwykłą, codzienną uprzejmością miał również wgląd w psychikę uczniów, których wewnętrzne oddanie rozpoznawał. Na początku taki uczeń mógł być wspierany codziennym uśmiechem lub przyjaznym spojrzeniem. A potem przez długie tygodnie albo miesiące mógł być jawnie ignorowany, a Bhagawan sporadycznie tylko rzucał na niego przelotne spojrzenie, gdy uczeń siadał do medytacji. Jeśli jego ego napęczniało z powodu poświęcanej mu wcześniej uwagi i zaczynał sobie wyobrażać, że jest lepszy i bardziej faworyzowany od innych, takie jawne nieokazywanie zainteresowania mogło być gorzką pigułką. Gdy zaczynała się pojawiać mądrość i stałość, mógł otrzymać czasami uśmiech, świadczący o tym, że jest rozpoznawany, lub też głębsze, pełniejsze spojrzenie promieniejących miłością oczu.

Nieczęsto zdarzało się, żeby uczniowie spędzali w sali aśramu cały dzień. Wielu miało rodziny, mieszkali w małej kolonii domków, która wyrosła wokół aśramu i musieli pracować na utrzymanie. Niektórzy mogli przychodzić tylko wczesnym rankiem i wieczorem. Było również wielu uczniów, mieszkających w oddalonych miejscowościach i ci przyjeżdżali tylko okazjonalnie. Nawet sadhu musieli sami zdobywać i przygotowywać swoje jedzenie, gdyż aśram karmił zwykle tylko gości i nowoprzybyłych. Taki sposób życia harmonizował również ze sporą dawką karma-jogi w nauce Bhagawana. Kontemplacja wewnętrznego „Ja” i oddanie się Jaźni, przejawionej jako Śri Ramana wspierane było codziennym wysiłkiem wyzbywania się przywiązań oraz wyzbywania się ego poprzez pracę i stosunki z ludźmi. Chociaż Bhagawan nie wydawał poleceń, wszystko układało się zgodnie z jego wolą.

Wielu pragnęło otrzymywać od niego zalecenia co do własnych spraw życiowych, a także co do spraw aśramu, lecz on odmawiał. Co najwyżej mógł okazać aprobatę lub dezaprobatę w stosunku do tego, co już zostało zrobione lub postanowione, a i to nie zawsze. Zapytany wprost, najczęściej milczał, lub odpowiadał: „Jeśli chcesz tak zrobić, zrób”.

A przecież jego troska obejmowała też działania tych, którzy oddali mu się w opiekę. A jego aprobata bądź dezaprobata była dla nich zwykle wystarczająco jasna, lecz nie na tyle wyraźna, by osoby postronne, które nie złożyły swego losu w jego ręce, również zaczęły domagać się tego samego. Jeden z uczniów oświadczył, że planuje opuścić Tiruwannamalai i podjąć pracę w innym mieście. Śmiejąc się, Bhagawan odpowiedział mu: „Każdy może robić plany”. Plan nie doszedł do skutku. Posługacz podziwiał jednego z przywódców politycznych i zapragnął pojechać do Madrasu, by go zobaczyć w dniu jego wizyty w tym mieście. Poprosił o pozwolenie, ale twarz Bhagawana była jak kamień i nie otrzymał odpowiedzi. Gonił od mityngu do mityngu, za każdym razem mijając się z podziwianym przywódcą lub nie uzyskując prawa wstępu. Wrócił nie zobaczywszy go i Bhagawan, w dobrym humorze, zażartował: „ A więc pojechałeś do Madrasu bez przyzwolenia. Czy miałeś udaną podróż?” W kilka miesięcy po moim przyjeździe musiałem coś załatwić w sąsiednim mieście i sądząc, że przyziemne sprawy ucznia nie będą interesowały Bhagawana, po prostu poprosiłem o pozwolenie na jednodniowy wyjazd. Bhagawan przyzwolenie dał, ale potem powiedział mi, że powinienem podać również powód mego wyjazdu.

Można by spytać, dlaczego potrzebne były takie zawoalowane sposoby prowadzenia uczniów i dlaczego Bhagawan nie dawał wyraźnych wskazówek. Najbardziej oczywista odpowiedź byłaby taka, że jego grzeczność i uprzejmość dla wszystkich przybyszów nie pozwalała mu w obecności obcych nikogo wyróżniać, nawet tych, którzy złożyli swój los w jego ręce i w ten sposób otrzymali prawo do jego przewodnictwa. Możliwe też, że nie chciał prowokować pytań co do tego, czy on sam jest guru, ani też licznych próśb o inicjację, gdyż inicjacja, jak się to dalej objaśni, mogła być przyjęta tylko przez tych, którzy potrafili wyjść poza słowa.

Ale była też głębsza, bardziej istotna przyczyna. „Po owocach ich poznacie” – słowa i czyny człowieka są owocem jego natury. Milczące nauczanie Bhagawana, oddziałujące bezpośrednio na serce, miało oczyścić naturę ucznia i w rezultacie tego oczyszczenia, na zdrowym drzewie mógł się pojawić zdrowy owoc. System nakazów i zakazów, dotyczących postępowania, byłby w porównaniu z milczącym nauczaniem Bhagawana metodą bardziej zewnętrzną, działającą raczej od skutku do przyczyny, niż od przyczyny do skutku. Najlepiej jest, gdy uczeń sam, w swoim sercu znajduje właściwe rozwiązanie swego problemu lub najlepsze wyjście z krytycznej sytuacji, podobnie jak dziecko w szkole samo rozwiązuje zadanie matematyczne i podaje wynik nauczycielowi; i wtedy, jeśli wynik jest prawidłowy, otrzymuje pochwałę, a jeśli nie, musi liczyć ponownie. Mały pożytek odniósłby taki uczeń, gdyby otrzymał od nauczyciela gotowy wynik. Ogóle zalecenia, dotyczące wszystkich jednakowo, jakie każda religia narzuca swoim wyznawcom również nie były tutaj stosowne, gdyż, jak już mówiliśmy, celem Bhagawana nie było utworzenie nowej religii ani też wzmocnienie już istniejącej, lecz otwarcie ścieżki dla wszystkich tych, którzy się ku niemu ze wszystkich religii zwracali.

Pod koniec życia Bhagawan bardzo się postarzał, wyglądał raczej na 90 niż na swoje 70 lat. U kogoś, kto miał mocną budowę fizyczną, kto w zasadzie nigdy nie chorował, wyjąwszy reumatyzm jego ostatnich lat, i kto nie dopuszczał do siebie smutków, zmartwień, niepokojów, nadziei ani żalu, wydawało się to nieprawdopodobne; ale to była cena jego współczucia. „Ten, który wziął na siebie grzechy świata”. Uczniowie przychodzili i siadali przed nim, przygnieceni smutkami, dręczeni wątpliwościami, zanieczyszczeni; i skoro tylko usiedli, odczuwali lekkość i swobodę, kamień spadał z serca. Jakże wielu przybyło tutaj przygnębionych porażką lub żałobą, a ból ich rozpływał się w świetle jego spojrzenia, aż poczuli w sercu falę spokoju. Przyjeżdżało wiele osób, żywiących desperacką nadzieję, że Bhagawan odpowie na dręczące ich pytania, na które sami w żaden sposób nie byli w stanie znaleźć odpowiedzi. Ale kiedy już siadali przed Bhagawanem, ich umysły uspokajały się, pytania znikały i nie trzeba było już na nie odpowiadać. A potem, o ile otwierali swoje serca, przychodziło głębsze zrozumienie. Ci, którzy u niego szukali schronienia, czuli, że ciężar ich karmana zelżał; i to on był tym, który ten ciężar brał na siebie. Nawet fizyczne dolegliwości w jego obecności zmniejszały się lub znikały i, jak odbicie, pojawiały się w jego własnym ciele.

Również sposób, w jaki przeżywał swoją chorobę, nacechowany był najwyższym współczuciem. Wielu ludziom cierpienie Bhagawana wydawało się czymś strasznym, nie do zniesienia. Lecz kiedy podczas kolejnych miesięcy, choroba stale postępowała, kiedy lekarze uznali ją za nieuleczalną i stwierdzili, że choć Bhagawan tego nie okazuje, to ból musi być bardzo silny, pogodzili się z tym, że w końcu umrze. Czasem ten czy ów błagał go, by zechciał wyzdrowieć, ale w głębi serca zdawali sobie sprawę z tego, że Bhagawan nie użyłby mocy, których oni sami nie mogli użyć. W rzeczy samej, pożytek z tego mógłby może trwać kilka lat, a przecież dobro, które on nam przynosił było wieczne, i było poza czasem, gdyż powiedział: „Ja nie odchodzę. Dokąd zresztą mógłbym pójść?” Rzeczywiście, dokąd? Przecież jest Bhagawanem. Przez całe lata jego ciało było torturowane przez reumatyzm. Kolana miał spuchnięte, z trudnością poruszał się na sztywnych nogach i musiał zrezygnować z codziennych spacerów po zboczach świętej góry Arunaćali. Nieco ponad rok przed końcem na jego lewym łokciu pojawił się niewielki guz. Został wycięty, lecz pojawił się znowu, większy niż poprzednio. Wtedy lekarze orzekli, że jest to nowotwór złośliwy. Próbowano różnych sposobów leczenia i Bhagawan posłusznie poddawał się wszystkim zaleceniom lekarzy. Guz wycinany był jeszcze trzy razy i za każdym razem powracał, większy i coraz wyżej. W końcu w grudniu 1950 lekarze opuścili bezradnie ręce; więcej już nic zrobić nie mogli. Po czterech operacjach guz dotarł na wysokość barku i zaczął wrastać do wewnątrz. Lekarze mówili, że ból musi być nie do zniesienia, chociaż Bhagawan rzadko jakimkolwiek znakiem okazywał swoje cierpienie. Całe ciało było zatrute, a ostatnie miesiące były ciągłym męczeństwem. A jednak do końca obstawał, aby wszyscy, którzy do niego przychodzili, mogli go widzieć dwa razy w ciągu dnia przechodząc przez pokój, w którym leżał. Na koniec, kiedy każde dotknięcie było torturą, rozkazał, by podniesiono go do pozycji siedzącej i umarł siedząc.

Nie zobaczymy już Łaski Bożej w ludzkim ciele, ani miłości, płonącej w jego spojrzeniu, lecz w naszych sercach on jest z nami i nie opuści nas. Jego łaska spływa stale, nie tylko na tych, którzy poznali cud jego ludzkiej postaci, ale na wszystkich, którzy w swoich sercach się ku niemu zwracają teraz, tak samo jak przedtem.

Nie udało mi się przedstawić jasnego obrazu człowieka, którym był Ramana, ale jak można opisać uniwersalne? Tym, co robiło na ludziach największe wrażenie, była jego całkowita bezinteresowność i wielkie człowieczeństwo. Boskość przyznawana mu była w akcie składania pokłonu i poprzez zwracanie się do niego w trzeciej osobie. Powiedzieć „ty” byłoby rażącym stwierdzeniem odrębności. Mówiąc o sobie, Bhagawan mówił po prostu „ja” lub „to”. Tylko wyjątkowo, gdy kontekst tego wymagał, używał trzeciej osoby: „Jeśli ty będziesz pamiętał o Bhagawanie, Bhagawan będzie pamiętał o tobie”. „Nawet jeśli odejdziesz od Bhagawana, Bhagawan nigdy nie odejdzie od ciebie”.

Cokolwiek się działo, pozostawał niewzruszony, a przecież nie mniej prawdziwe jest stwierdzenie, że był bystry i spontaniczny w reakcjach, i że jego twarz była najbardziej ludzka i najbardziej żywa ze wszystkich, jakie można było kiedykolwiek spotkać. Osiągnął Urzeczywistnienie bez żadnych studiów i nigdy nie popisywał się erudycją, a jednak zdobył lepszą znajomość świętych pism, aniżeli pandici, którzy przychodzili do niego z prośbami o objaśnienie tego, czego w pismach nie rozumieli. Cały był współczuciem, a przecież jego oblicze mogło pozostawać nieruchome jak skała. Cały był miłością, a przecież zdarzało się, że przez wiele kolejnych tygodni mógł nie obdarzyć ucznia ani jednym spojrzeniem, czy uśmiechem. Rozmawiał uprzejmie ze wszystkimi, a przecież wiele osób bało się do niego odezwać. Choć nie miał urody, najpiękniejsza ludzka twarz przy nim wydawała się trywialna. Często zdarzało się, że ledwo zauważał uczniów, a jednak jego wewnętrzne, duchowe przewodnictwo było – i jest – nieustające.

Dodaj komentarz