Pięknie tam było wtedy w mej wsi rodzinnej, Topoli Królewskiej pod Łęczycą, w czerwcu roku 1904. Świergotem ptactwa przekomarzały się wysokie drzewa, rżeniem koni, porykiwaniem bydła gaworzyła cała wieś. Ale starzy narzekali jak zawsze. O, na pewno znowu będą narzekali. Spotkali się właśnie przed krzyżem koło szkoły – wielki (ciałem) organista Karolakowski i mniejszy poważny gospodarz Wojciech Góra, a nadchodzi zamyślony wójt Michałkiewicz.
Niedzielne popołudnie nastraja odświętnie. Kroczą ludzie z godnością, zadumani, i coraz to ktoś nowy podchodzi do kółka rozmawiających; tak schodzą się: Bachera, Czapliński, Kował, Stankowski, Jędrzejczak, Maciek Karcikowski. Organista i tu prawi najgłośniej, a że stanęli nad krowim tortem – wbija koniec laski w zieloną maź i wierci dziurę. Za nim to samo – w zamyśleniu – robią inni, potem kreślą linie, najpierw równoległe, wreszcie w poprzek – porobili kratkę.
Ani się spostrzegli co robią, tak ich pochłania troska o jakieś ważne sprawy, bardzo ważne: ceny, podatki, szarwark, posyłanie pieniędzy chłopcom w wojsku aż hen gdzieś w Mandżurii… i jakieś jeszcze „kwestie, panie święty”, których – słuchając z boku – nie mogłem zmieścić w swej dziesięcioletniej głowie. Ale za to ruchy lasek obserwowałem bacznie. Kreśliły one hieroglify zawiłe – w miarę narastania wątpliwości u rozprawiających – coraz zawilsze. Wreszcie, gdy padło orzeczenie, że „panie święty, dobrze nie może być, ale trzeba jakoś żyć”, a stary Góra pocieszył, że „młodzi za nas dokończą” – kije rozmiotły przedmiot wykresów na wszystkie strony aż do rowów i ojcowie rozeszli się.
Siadłem na kamieniu oczekując przyjaciela Mietka Tomaszewskiego. Podatki „fajerkasa”, polisy, intercyzy, starzy „na lamencie” – nie, to nieciekawe a śmierdzi machorką i stęchlizną jak księgi w Kancelarii Gminnej. Spojrzałem na zielonkawy ślad:
– Załatwione – roześmiałem się i znowu ogarnęło mnie granie głosów. O, z Maćkowego sadu wilga woła „Zofiją!” A na szosie widowisko, zwyczajne, codzienne ale zawsze śmieszne: toczy się skrzypiąc ogromne coś w dwie chabety. Na dyszlu pomiędzy ogonami stary Siapsie, dalej cztery koła, a nad nimi, pomiędzy nimi, dokoła, w środku, na wierzchu po sam czubek i jeszcze wyżej – paździorowaty kłąb tobołków, głów, walizek, rąk, nóg… To jedzie „kareta” na kolej do samego Kutna. Kołysze się i kiwa, aż na wyboju przed krzyżem utknęła, kiwnęła się, wstrząsnęła zrzuciła wianuszek wrzeszczących pozczepianych postaci.
Oglądaliśmy razem z Mietkiem dziurę w drodze, jak już buda z całym pozbieranym nadzieniem znikała na zakręcie za kościołem. Mietek, starszy o rok, zawyrokował poważnie:
– Nie ma rady, tylko to trzeba zaraz naprawić, bo się ludzie pozabijają, a koni też szkoda. Bierzem te kamienie z pryzmy i do roboty.
A pryzma była tuż, o parę kroków od wyboju. Tłuczeń granitowy świeży, równiutko nasypany przez Rytczaka, wapnem po krawędziach malowany przez dróżnika Olkę.
Olśniło mnie:
– Zrobimy to za starych!
Powiedziałem Mietkowi, com słyszał z ich rozmowy. I jemu to dodało ochoty.
– Oho, pokażemy im!
Układaliśmy kamienie jak drogocenną mozaikę, wbijając, zczepiając ostre kliny, przesypując okruchami, aż wykwitł któryś czerwienią – to z naszych dłoni krew krystaliczną chropawość nasyciła.
Dumni ze swego dzieła, spoglądaliśmy klęcząc w pyle, gdzieby je ostatnim dotknięciem wykończyć, gdy wtem rozległ się nad nami basowy jęk organów… nie, to głos samego organisty. Spojrzeliśmy ku górze i zastygli w oczekiwaniu. Stał nad nami z oczyma wytrzeszczonymi w przerażonej twarzy, z rękoma rozpostartymi jak do lotu, i wypuszczał powoli dech w długim jęku jak organy dudniące w chwili podniesienia.
– Co się stało? Co mu jest? Czy myśmy co zawinili? Czy umiera, a może… ale nie, psów wściekłych dawno nie było – tak nam obu śmigały szybko domysły. Wreszcie przemówił do nas szeptem:
– A coście najlepszego, chłopcy, panie święty, zrobili! Nie wolno! Kamienie rządowe!…
Wskazał na pryzmę, wyszczerbioną przez nas głęboko.
– Myśmy, żeby się ludzie nie pozabijali… i konie też, bo już…
– A niech się, panie święty, pozabijają, ale nie wolno! Tu musi być wszystko w porządku, a wy coście narobili. Karać będą!
Zbaranieliśmy zupełnie. Trzeba było przyrzec naprawienie „szkody”, żeby ani dróżnik, ani nikt nie był karany. Gdy już uspokojony organista odszedł, zabraliśmy się do zacierania śladów przestępstwa. Po chwili pryzma zaplombowana darniną iskrzyła się w słońcu wyrównaną powierzchnią ziarnistego granitu.
Spojrzeliśmy znowu na nasze dzieło. Teraz gładko przejeżdżały koła – wyboju ani śladu. Ale zapadło się coś w nas samych i pozbawiło nas radości. Praca była radosna i przecież potrzebna. Jakby kto pożar gasił i dobytek ratował, a tu – „nie wolno, karać będą”…
Coś jest na opak na tym dziwnym świecie. Trzeba by kreślić długo zawiłe znaki, żeby sobie pomóc w zrozumieniu. Baliśmy się odezwać, żeby nie narzekać, bo na to będzie czas, kiedy zaczniemy podpierać się laskami jako dorośli.