(Pisane w roku 1950, przepisane w roku 1968)
Na początku była mama, wszędzie dokoła i zawsze mama. W dzień można biegać daleko w polu. Jak się jest już daleko, bardzo daleko – mama woła. Biegnie się zaraz prędko z powrotem, ale najpierw trzeba zerwać ten kwiatek, co tak patrzył jak mama zawołała, i oddaje się go mamie.
A jak jest mróz i uszy marzną, i jest ślisko, i boli guz na czole od twardego lodu, co uciekł spod stóp i przewrócił i uderzył w głowę, krzyczy się, żeby bólu nie było. Ogarniają wtedy cały ten ból i całe ciało ręce matczyne i niosą. I tak jest pełno ciepła, bo mama jest dokoła. Wszystko się kołysze. Ból trzyma zębami za to jedno miejsce, za guz, za coraz mniejsze miejsce, za maleńki guz; ucieknie zaraz, bo się boi mamy.
Wieczorem świeci lampa w pokoju po środku nad stołem. Lampa jest najważniejsza, bo nie puszcza ciemności. W drugim pokoju jest ciemno; drzwi są uchylone i widać tam czarną ciemność, ale czai się po kątach, tu nie wejdzie, bo zawsze ucieka przed lampą.
Lampa wisi nad stołem, mama siedzi przy stole i wszyscy siedzą przy stole, ale mama każe lampie świecić i – jak chce – gasi lampę. I mama nie patrzy w ciemność, mama śmieje się i śpiewa w ciemnym pokoju, w czarnej sieni, i na podwórzu, i w ogrodzie, i wszędzie dalej, gdzie wszędzie jest noc i wszędzie nic już nie ma tylko czarno.
W dzień na łąkach tacy wysocy biali chłopcy skakali do czarnej wody w dole torfowym. Skoczył cały i nie było go, tylko ta czarna woda i czarne błoto. Dopiero pokazała się ręka z palcami i tak ruszały się palce jak uszy królików, kiedy są razem i skubią listki. A potem rosła ręka ku górze i przy niej wychodziła głowa, śmiała się, parskała i wreszcie znowu był cały chłopiec, ale czarny.
Za drugim pokojem jest czarna sień, za sienią widna izba z lampą. Tam pracuje tatuś. Mama pochyla się i mówi:
– chodź, pójdziemy do tatusia.
Przyjemnie, strasznie przyjemnie jest tak się przytulić do mamy i spoglądać z wysoka nad ramieniem mamy i nie bać się niczego.
Wszystko się obraca – idziemy przez ciemny pokój, a teraz damy nurka przez czarną sień. Trzeba zamknąć oczy – tak robią chłopcy jak skaczą w czarny dół. Już skrzypi klamka. Teraz jesteśmy w czarnem dokoła – jest tylko mama. Uwaga, uwaga – strach siedzi cicho. Już znowu skrzypi klamka, ale ta piszczy inaczej. Teraz wskoczy w ciemność blask światła. Można wyciągnąć rękę i ruszać prędko palcami jak ręce chłopców nad błotem w dole torfowym i jak uszy królików.
Tatuś pisze atramentem. Tak szybko sunie ręka tatusia i zostawia czarny, poplątany sznureczek na białym papierze. Pióra skrzypi, skrzypi, potem stawia kropkę i już. Ręka tatusia szybko zamyka wszystko i chowa. Tatuś całuje mamę w rękę i bierze lampę. Wracamy razem przez widną sień, widną, bo mrok z niej uciekł przed lampą i jest teraz na dworze. Można podejść do drzwi od dworu i krzyknąć na czarną noc przez dziurkę od klucza.
Ale to było, to już było, a teraz jest dzień – słońce świeci i jest bardzo wesoło. Ogrodnik przywiózł jabłka, pełne kosze pachnących jabłek i mama przebierała palcami srebrne okrągłe pieniądze. Ogrodnik pocałował mamę w rękę i dostał od mamy te pieniądze.
Jabłka są smaczne i ładne. Ale koło krzyża za drogą są kasztany i też są ładne i takie błyszczące. Kasztany są twarde i nie można ich jeść, ale tak się chce na nie patrzeć i głaskać je, i zabrać je, i coś zrobić, bo są takie bardzo czyste, wyłuskane z białych koszulek, z kolczastych czapek.
Chłopcy trzęsą drzewem i kasztany spadają stukają o ziemię. Jak stuknie w głowę i odskoczy, to go trzeba złapać, bo to mój. Wszyscy znoszą czyste gładkie, gniade kasztany na jedną kupkę, wszyscy: Franuś, Janek, Mietek, Wacho i ja. Franuś usiadł pierwszy przy ślicznych kasztanach i powiedział, że je podzieli. Wyciągnął rękę, wskazuje palcem Janka i drugą ręką zagina ten palec, wskazuje innym palcem Mietka i zagina palec. Czekamy po cichu i patrzymy, jak on tak robi „to czary”. Franuś zwrócił się w stronę Wacha, bodzie w niego palcem, potem zagina też i ten palec, dotyka mnie palcem i zagina palec, potem sam na siebie pokazuje i już koniec, już Franuś nie ma więcej palców u ręki i nie ma już innych chłopców.
Teraz Franuś mówi do Mietka:
– połóż rękę na ziemi – o tak!
I rozstawia palce. Mietek położył rękę i rozsunął palce. Franuś położył przy każdym palcu przy końcu po kasztanie i jeszcze jeden z boku i mówi:
– A to będzie dla Felka, jak wróci, bo pasie krowy.
Tak Franuś zaczął dzielić kasztany i chciał dokładać równo po jednym. Ale to się nie wszystkim spodobało, bo przecież tylko Mietek położył rękę na ziemi, a jakby położył Wacho, to co? I zaczęli się chłopcy kłócić! a Franuś się pogniewał i krzyczy:
– Wy głupie, przecież każdy człowiek ma po pięć palców u ręki!
Strasznie krzyknął i strasznie się wszyscy przelękli, i patrzyli zdumieni na swe ręce. Powyciągali dłonie prze sobą. Rozczapierzone palce oglądali nakładając ręce jedne na drugie. Palce były różne: krótkie, długie, brudne, podrapane, ale i tu tylko, i tu tylko – jednakowo!
Nagle najmłodszy Janek skrzywił się i zaczął czegoś płakać. A mnie chwycił taki strach, jak wtedy, kiedy spotkałem na wygonie między sadami wielkiego psa i już nie mogłem uciekać. Bo jakże: przecież mama to mama, ogrodnik to ogrodnik, Franuś to co innego, a inni… O, taki organista pięknie gra, to ile musi mieć palców?
– O wy, głupie, pamiętajcie, że każdy człowiek ma po pięć palców – gniewał się Franuś. – A ty, Janek, nie płacz, twój tatuś ma ino cztery, bo mu maszyna obcięła, ale to nic.
Pobiegłem w dyrdy przez pulchną od kurzu drogę, przez rów, przez rozkopane kartoflisko w stronę domu i dopadłszy zziajany mamy uczepiłem się jej ręki. Przebierałem palce matczyne i w lęku, że to jest może zwykła ręka, nie mogłem się doliczyć, aż musiałem po cichu zapytać, jak o straszną tajemnicę:
– Mamusiu! Czy mamusia ma też tylko pięć palców?