Arthur Osborne
Na podstawie: Arthur Osborne, Raman-Arunachala, Sri Ramanasramam, Tiuvannamalai 1980.
Tłumaczenie z angielskiego: Stefan Ziembiński, redakcja: Karina Babkiewicz.
Przedmowa wyjaśniająca, jak doszło do napisania tej książki
Krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej przyjaciele przysłali mi parę fotografii Bhagawana[1] Śri Ramany wraz z kilkoma jego książkami. Pod wpływem francuskiego pisarza Rene Guenona, który objaśniał Zachodowi zapomniane tradycje duchowe, zrozumiałem już wcześniej, że wszystkie istoty są przejawami Jednej Jaźni, czyli Czystego Bytu, i że ja, w swojej istocie jestem identyczny z Jaźnią. To znaczy, że uświadomienie sobie tej Najwyższej Identyczności i stanie się Jednym jest faktycznie możliwe i że celem życia jest dokonanie tego. Dopóki się tego nie osiągnie, złudzenie odrębnego życia w takiej czy innej formie musi trwać, i poprzez swoje cierpienia i frustracje zaciemniać blask Czystego Bytu. Wiedziałem, że zadanie to było wielkim, heroicznym poszukiwaniem, szukaniem Świętego Graala i Złotego Runa, i że wymagało bezustannego wysiłku na ścieżce pod przewodnictwem guru. Robiłem wysiłki, by znaleźć taką ścieżkę i podążać nią, ale ludzie, których darzyłem najwyższym szacunkiem zapewniali mnie, że Bhagawan nie był guru i że jego nauka, jakkolwiek subtelna, nie stanowiła praktycznego przewodnictwa na ścieżce, którą człowiek mógłby kroczyć. Książki i zdjęcia ogromnie mnie wzruszyły swym pięknem i duchową mocą, ale choć niechętnie, uznałem je raczej za piękne, a nie pomocne.
W każdym razie, wówczas nie mogłem udać się do Tiruwannamalai, ponieważ byłem w tym czasie wykładowcą uniwersyteckim w Syjamie. Niemniej wkrótce stało się to możliwe. W roku 1941 miałem sześć miesięcy urlopu i czas ten spędziłem w Indiach. A jednak nie pojechałem tam; zaakceptowałem narzuconą mi opinię, że wysiłek nastawiony na niższy cel jest bardziej praktyczny, a mniej światłe przewodnictwo bardziej skuteczne.
We wrześniu, kiedy mój urlop się kończył, wojna zbliżała się już do Syjamu. Pozostawiłem więc moją żonę i trójkę dzieci w Indiach, i wróciłem sam. Pewien przyjaciel uprzejmie zaprosił ich do swego domu w Tiruwannamalai, jedynym miejscu, w którym żona moja pragnęła przebywać. Bardziej niż mnie, pociągała ją rzeczywistość, nie teoria. Pojechałem z powrotem nie zobaczywszy Bhagawana.
W grudniu Japończycy zajęli Syjam, zostałem aresztowany i internowany. Tuż przedtem nadszedł list, mówiący, że moja pięcioletnia wówczas córeczka i trzy lata od niej młodszy synek prosili Bhagawana, aby chronił mnie w czasie wojny, a on uśmiechnął się i przyjął prośbę.
Potem przyszło trzy i pół długich lat internowania, aż do roku 1945, kiedy to Japończycy się poddali. Był to czas wystarczająco długi dla sadhany[2]. Bhagawan w coraz większym stopniu stawał się podporą moich dążeń, chociaż jeszcze nie zwróciłem się do niego jako do guru.
Tak prędko, jak to tylko było możliwe, pojechałem do Tiruwannamalai, docierając tam na początku października; w równym stopniu motywem mojego przyjazdu była chęć ponownego połączenia się z rodziną, co pragnienie spotkania Bhagawana. Może bliższe prawdy będzie stwierdzenie, iż po prostu czułem, że muszę tam pojechać.
Wszedłem do sali aśramu rankiem, zaraz po przyjeździe, zanim jeszcze Bhagawan powrócił z codziennego spaceru na stokach góry. Byłem lekko przestraszony, gdy zobaczyłem jak mała jest ta sala i jak blisko niego będę siedział; oczekiwałem czegoś większego i mniej intymnego. Potem on wszedł, i ku memu zdumieniu nie zrobił na mnie większego wrażenia. Z pewnością dużo mniejsze, niż jego fotografie. Po prostu siwy, bardzo miły mężczyzna, trochę sztywno się poruszający z powodu reumatyzmu i lekko zgarbiony. Gdy tylko usadowił się na łożu, uśmiechnął się do mnie, po czym zwrócił się w stronę obecnych, wśród których był mój synek i powiedział: „A więc, modlitwa Adama została wysłuchana, jego tata wrócił cały i zdrowy”. Odczułem jego uprzejmość, ale nic więcej. Doceniałem, że powiedział to specjalnie dla mnie po angielsku, bo Adam znał tamilski.
Podczas następnych tygodni stale był dla mnie miły i napięcie nerwów i umysłu stopniowo osłabło, ale ciągle nie było między nami dynamicznego kontaktu. Byłem rozczarowany, ponieważ wyglądało na to, że brakowało mi wrażliwości, a jednocześnie potwierdzało to przyjętą przeze mnie wcześniej opinię, że Bhagawan nie był guru i że nie dawał żadnych wskazówek. A Bhagawan nie powiedział nic, by zmienić mój pogląd.
Stan taki trwał aż do wieczora święta Karthikai, kiedy każdego roku zapalano ogień na szczycie Arunaćali, a może było to święto Dipawali, nie jestem pewien; przybyły wtedy wielkie tłumy na obchody święta i siedzieliśmy na dziedzińcu na zewnątrz. Bhagawan spoczywał na swoim łożu, ja siedziałem w pierwszym rzędzie naprzeciw niego. Usiadł, patrząc na mnie i jego wąskie oczy wbiły się we mnie, przenikające, serdeczne, z intensywnością, której nie mogę opisać. Zdawały się mówić: „Miałeś powiedziane. Czemu tego nie wykonałeś?” A potem cisza, głębia spokoju i nie do opisania lekkość i szczęście.
Odtąd miłość do Bhagawana zaczęła wzrastać w moim sercu i czułem jego moc i piękno. Następnego ranka, siedząc przed nim w sali, po raz pierwszy spróbowałem zastosować się do jego nauk poprzez ćwiczenie wićary[3], „Kim jestem?” Myślałem, że to ja sam podjąłem tę decyzję. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to inicjacja poprzez spojrzenie guru ożywiła mnie i zmieniła nastawienie mego umysłu. W rzeczy samej miałem bardzo niewyraźne pojęcie o tego typu inicjacji, o której kiedyś usłyszałem, ale wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Dopiero później dowiedziałem się, że inni uczniowie również przeżyli takie doświadczenie i że oznaczało to dla nich początek aktywnej sadhany pod przewodnictwem Bhagawana.
Moja miłość i oddanie dla Bhagawana pogłębiały się. Żyłem z pieśnią szczęścia w sercu, czułem błogosławieństwo i tajemnicę guru, i powtarzałem jak pieśń miłosną, że on był guru, łącznikiem pomiędzy niebem a ziemią, pomiędzy Bogiem a mną, pomiędzy Nieskończonym Bytem, a moim sercem. Uświadomiłem sobie, jak wielką łaską jest jego obecność. Również na zewnątrz był dla mnie miły, uśmiechał się, kiedy wchodziłem, i wskazywał mi, gdzie mam usiąść, ażeby mógł widzieć mnie w czasie medytacji.
Aż pewnego dnia doznałem olśnienia: „Łącznikiem z Nieskończonym Bytem? Ależ on jest Nieskończonym Bytem!” I zacząłem pojmować znaczenie jego nauki i zrozumiałem, dlaczego uczniowie zwracali się do niego używając słowa „Bhagawan”, które oznacza Boga. W ten sposób zaczął potwierdzać w moim wnętrzu to, co głosił w swojej nauce: że zewnętrzny guru jest potrzebny, aby obudzić guru w sercu. Wićara, stałe stawianie sobie pytania „Kim jestem?” sprawiła, że zaczęła się pojawiać świadomość Jaźni, zewnętrznie jako Bhagawana, i jednocześnie wewnątrz.
Szczególna teoria, ze Bhagawan nie był guru, po prostu wyparowała w zetknięciu z promieniowaniem jego łaski. Co więcej, przekonałem się teraz, że jeśli chodzi o twierdzenie, że jego nauki nie stanowiły praktycznego przewodnictwa, to było akurat odwrotnie: ich wartość z punktu widzenia praktyki była wyjątkowa. Byłem świadkiem, jak unikał teoretycznych rozważań i cały czas starał się zwracać uwagę rozmówców na praktyczną stronę sadhany, ścieżki, którą należało podążać. Był tutaj, aby uczyć tego i tylko tego. Napisałem i wyjaśniłem to osobom, które wprowadziły mnie w błąd, a przed wysłaniem listu pokazałem go Bhagawanowi. On przeczytał i zaaprobował, oddał mi list i polecił wysłać.
Codziennie siadałem w sali u jego stóp. Nie zadawałem pytań, bo teorię zrozumiałem już dawno. Rozmawiałem z nim bardzo rzadko, o sprawach osobistych. Lecz milczące przewodnictwo było stałe, silne i subtelne. Współczesnym umysłom może się to wydać dziwne, ale guru nauczał w milczeniu. Nie znaczy to, że nie miał ochoty wyjaśniać, kiedy został zapytany; na szczere pytania odpowiadał zawsze wyczerpująco; znaczy to, że prawdziwym nauczaniem nie były słowne objaśnienia, lecz milczące oddziaływanie, przemiana alchemiczna, dokonująca się w sercu.
Starałem się stale praktykować wićarę, stosownie do jego wskazówek. Jednocześnie z wićarą, mając silne poczucie obowiązku, kontynuowałem również inne formy sadhany, którą rozpocząłem przed przybyciem do Bhagawana, chociaż teraz uznałem je za uciążliwe i nie przynoszące pożytku. W końcu powiedziałem Bhagawanowi o moim kłopocie i spytałem, czy mogę zaprzestać tych ćwiczeń. On zgodził się tłumacząc mi, że wszystkie inne metody prowadzą tylko do wićary.
Od chwili mojego przybycia do Tiruwannamalai nie było w ogóle mowy o moim wyjeździe. Tu był dom – już od samego początku, nawet, kiedy tak myliłem się co do Bhagawana, nawet, kiedy sprawy materialne wyglądały blado. Może dlatego Bhagawan obdarzył łaską inicjacji kogoś, kto szukał, ale nie miał odwagi prosić.
Okres stałej fizycznej bliskości trwał aż do początku roku 1948. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji finansowej, która pozwalałaby mi przypuszczać, że będę w stanie spędzić prawie trzy lata w aśramie, ale okoliczności dostosowały się do woli Bhagawana. Łaska jego nie tylko trzymała mnie tam, lecz także pozwoliła mi przeżyć długi okres, kiedy nie miałem pracy oraz przejść inne próby, włącznie z utratą bliskich osób, bez nadmiernego niepokoju. Chociaż nigdy nie mówił o moich trudnościach, czy niepokojach, to napełniał moje serce spokojem.
Na początku 1948 roku stała bliskość fizyczna przestała być niezbędna, natomiast bardzo pilnym stało się podjęcie przeze mnie pracy zawodowej. Pracę znalazłem w Madrasie.
Zabrałem ze sobą naturalnej wielkości fotografię Bhagawana, pomalowaną farbami olejnymi, podarunek od dra T.N. Krysznaswamiego, ucznia Bhagawana i fotografa. Przed odjazdem pokazałem ją Bhagawanowi, on wziął ją w ręce, po czym zwrócił mi, mówiąc: „On zabiera Swamiego ze sobą”. Od tej pory patrzy na mnie z tej fotografii z miłością i współczuciem guru, i przemawia do mnie głębiej niż wszystkie inne portrety.
Potem przyjeżdżałem do Tiruwannamalai już tylko na weekendy i święta, i każda wizyta dodawała mi życia. Byłem tam w czasie jednej z operacji, jakie Bhagawan przechodził i zostałem dopuszczony do darśanu natychmiast po niej. Byłem tam owej fatalnej nocy kwietniowej, kiedy ciało umarło i odczułem ukojenie za zasłoną smutku, i podziwiałem, jaką mocą natchnął Bhagawan serca swych uczniów, by mogli znieść tę stratę. Z czasem uczniowie jeden po drugim zaczęli odkrywać w swych sercach prawdę, że Bhagawan nie odszedł, ale tak, jak obiecał, jest ciągle tutaj.
Od tego dnia jego obecność w sercu była bardziej żywa, strumień łaski bardziej obfity, jego wsparcie silniejsze. Byłem w Tiruwannamalai również potem, i łaska, jaka emanuje z jego grobu, jest łaską żywego Ramany.
Podczas tych lat nie czułem potrzeby pisania o Bhagawanie. Po śmierci ciała i jego zapewnieniu „Ja nie odchodzę; jestem tutaj; dokąd mógłbym pójść?”, miałem sen: przywołał mnie do siebie, a kiedy ukląkłem przed jego łożem, położył ręce na mojej głowie, błogosławiąc mnie. W tym czasie poczułem impuls, by pisać o Bhagawanie, a w szczególności, by objaśniać przystępność ścieżki poszukiwania samego siebie, o której nauczał. Większość rozdziałów tej książki została napisana wcześniej jako artykuły do różnych czasopism, w miesiącach, które nastąpiły po mahasamadhi. Teraz zostały one zebrane i wydane w formie książki.
Rozdział 2 – Człowiek, który był Ramaną
Rozdział 6 – Pokrewieństwo z buddyzmem
[1] Sanskrycki termin bhagavān używany w odniesieniu do Boga (przyp.red.).
[2] Sanskryckie sādhana – prowadząca do celu, praktyka (przyp.red.).
[3] Sanskryckie vicāra – rozmyślanie, refleksja (przyp.red.).