Tadeusz Głodowski
Nie zamierzam namawiać nikogo na przyjęcie wiary w reinkarnację, chcę tylko zachęcić przyjaciół do uważniejszego rozpatrzenia tej teorii od strony praktycznej – do zastanowienia się, co ona daje, jakie otwiera horyzonty, z czym się wiąże i jak się przyczynia do kształtowania charakteru tych, którzy są pod jej wpływem od dzieciństwa. Jest to już u nas – i w ogóle w Europie – dość ważne, ponieważ wiele osób słyszało coś niecoś o reinkarnacji. Większość zainteresowanych teorią reinkarnacji powraca wciąż ku niej myślą, chodzi dokoła niej, jak lis wokół przynęty, z nieufnością oddala się, żeby jednak powrócić, kiedy zabraknie nadziei na znalezienie innej równie poważnej teorii, wyjaśniającej wiele pytań dotyczących życia duchowego jednostki. Weźmy więc „reinkarnację” jako hipotezę roboczą do przymiarki na własną osobę. Tylko – oczywiście – jako hipotezę, ponieważ nikt nikomu nie udowodni argumentami jej rzeczywistości. Do tego niezbędne byłoby wyjście obu poza doczesność.
Powrócimy tu i znowu będziemy żyli w ciałach. I co dalej? Większość zaciekawionych reinkarnacją nie zadaje sobie tego pytania; wystarczy im uspokajająca nadzieja, że znajdą się ponownie w skórze, może innego koloru, ale w ludzkiej i znowu będą używali życia i „zabijali czas” przyjemnościami, a poza tym jakoś to będzie. Dla tych reinkarnacja jest prostacką pociechą, że wszystkie ponurości tamtego świata mogą być odsunięte w jakąś dalszą mglistą przyszłość. Ale co dalej? Taki ogonek byle jakich żywotów musi się kiedyś skończyć.
Spotkałem pozytywistę, nie uznającego istnienia duszy jednostkowej, który jednak przyjmował możliwość swoiście pojmowanej reinkarnacji, na wzór tego, jak w teozofii przyjmują dziedziczenie cech psychicznych zwierząt: wszystkie wartości psychiki każdego człowieka, odchodzącego z tej strony życia, absorbowane są przez sferę psychiczną planety Ziemi, a z tej „puli” czerpią swą podstawową treść psychiczną przychodzące na naszą stronę jednostki ludzkie, czerpią według bliżej nam nie znanych praw; wszystko to skończy się wraz z zagaśnięciem życia na Ziemi, a wtedy wszystkie nasze zdobycze, cały dorobek umysłowy i uczuciowy rozproszy się – „wyparuje w Kosmos” nic nie tracąc ze swej energii. Pogląd ten to było równanie, w którym zabrakło ważnej wartości w naszym życiu – cierpienia.
Uwzględnienie cierpienia rodzi pragnienie pozbycia się go i uchronienia przed nim innych, takie zaś pragnienie rozbudza poczucie odpowiedzialności. W jaki sposób? Powrócę i będę znowu człowiekiem, jaki spotka mnie los? Taki, jaki sobie sam zgotowałem. Nasuwają się tu mimo woli myśli o wolnej woli i przeznaczeniu… Są to pojęcia sprzeczne, dopóki ocenia się je ze stanowiska wiary, że żyje się jeden jedyny raz; jeżeli jednak przyjąć, że żyjemy wielokrotnie, pojęcia te nabierają innego wyglądu. Wyjaśnijmy to sobie na prostym przykładzie: Oto łapanka na niewolników i strzelanina przy tym na ulicy podczas okupacji hitlerowskiej; uciekam wraz z innymi, ale koło mnie padają ranni; czy będę ich ratował, czy nie, jest to moja wolna wola, a zarazem każdy mój wówczas postępek staje się przyczyną, która będzie miała, musi mieć swój skutek; suma tych skutków staje się moim przeznaczeniem. Noszę to w sobie jako nagromadzony garb przyczyn, które rozładują się w skutki – teraz czy kiedyś, w tym życiu czy następnym… Nie ulega to przedawnieniu. Moje przeznaczenie jest wytworem mojej własnej wolnej woli, chociaż nie wiedziałem o tym, tak jak mogłem nie wiedzieć, że złoża artretyczne powstały w tkankach mego ciała z winy niewłaściwego odżywiania się.
Reinkarnacja przyjęta już poważnie, zmusza nas do spojrzenia na swoją osobowość w olbrzymiej skali czasu; tysiące żywotów za nami i tysiące przed nami, a przez ten długi łańcuch istnień w ciałach i przerw poza ciałami ciągłe podnoszenie odpowiedzialności i wzrastanie przez cierpienie. Pragniemy zawsze uniknąć cierpień. W religiach „jednożyciowych” panuje wiara, że los przyszły zależy na wieki od woli bóstwa, któremu trzeba poddać się w pokorze, które karze i nagradza. W religiach uznających wielość żywotów nie ma wiary w kary i nagrody, lecz w oczyszczenie się ze swego zła, którym jest egoizm osobowości, przez cierpienia będące skutkami naszych własnych czynów. Różnica jest wyraźna, w praktyce jednak zacierają się ostre linie podziału, ponieważ dołączają się tu dawne kulty, z którymi nie jest łatwo ludziom zerwać: na Wschodzie wierzący w reinkarnację utrzymują kapłanów i świątynie, na Zachodzie osoby pocieszające się ćwierć–wiarą w reinkarnację supłają ostatnie grosze na msze za swoich bliskich.
Jestem wiecznym pielgrzymem i daleką mam drogę przed sobą. Nie czeka mnie żywot wieczny zaraz po najbliższej śmierci tego dzisiejszego ciała, jak to sobie wyobrażają wyznawcy religii jednożyciowych. Jeżeli zabije mnie chuligan, a ten zabójca sam zginie podczas ucieczki, według wierzących ludzi Zachodu obaj dostaniemy się już na wieki na tamten świat, chociaż losy nasze będą różne. Według wiary w reinkarnację będzie to drobny fragment w długim szeregu żywotów obu tych osób, a nie wiadomo, kto z nich wcześniej dojdzie do końca. A jaki musi być koniec? Wydostanie się poza kołowrót narodzin i śmierci, wejście w inny stan życia już nie tylko poza ciałem, lecz także poza „osobowością”, poza uciążliwościami tego naszego świata, czyli osiągnięcie pełni życia w stanie Nirwany.
Religie wyrosłe na bliskim Wschodzie – mozaizm, chrześcijaństwo, islam – obiecują żywot wieczny po jednym życiu ziemskim. Rozporządzają różnymi obrazami tego przyszłego żywota po drugiej stronie, w prostej zależności od spełnienia przykazań lub od grzeszenia przeciw przykazaniom danego wyznania w danej chwili. Wiemy, jak zmieniła się miara grzechów; nie tylko muzułmanie, lecz na równi z nimi chrześcijanie spodziewali się raju, gdy polegną w boju ze sobą każdy za swoją wiarę. Ale sama wizja raju nie wystarcza, potrzebne jest przeciwstawienie tej błogiej wspaniałości straszliwej grozy odwrotności dobra, toteż prześcigano się w ciągu wieków w malowaniu i zapowiadaniu ospałym piekła. Straciło ono na znaczeniu w ostatnich latach, ale pozostał nadal ważny naganiacz – szatan. Czy religia nakazująca wiernym załatwić wszystkie swe rachunki duchowe w ciągu jednego życia, może się obyć bez usług diabła? Jest on niezbędnym sługą bożym, toteż grzesznicy święcie wierzący w jego rzeczywiste osobowe istnienie częściej zwracają się ku niemu myślami, chociaż z lękiem i wyrzekając się go, niż ku samemu Panu Bogu. Wiara w diabła ciąży na milionach Europejczyków i utrudnia im oczyszczenie siebie z egoizmu, bo każdy czyn spychany jest na diabła, na jego „podszepty”.
W krajach, gdzie większość ludności wyznaje religie, nauczające o wielości żywotów człowieka, diabeł nie ma co robić – jest bezrobotny. Ma pewne zaczepienie przy misjach, ale to się nie liczy ani ilościowo, ani jakościowo, bo neofitom trudno bywa uwierzyć w siłę diabelską. Zdarzyło się nawet, że doradzali misjonarzom: „Chcecie więcej naszych nawrócić? Nawróćcie najpierw diabła.”
Inny zupełnie obraz świata utrwala się w wyobraźni człowieka wierzącego, że mamy za sobą i przed sobą długi szereg żywotów tu na ziemi, inny niż w wizji świata przeciętnego Europejczyka, bez względu na to, czy jest „wierzącym” czy ateistą. Z tych każdy się wciąż spieszy, żeby nie paść w walce o byt, po to pracują z wielkim wysiłkiem i pośpiechem obaj, a wierzący ponadto musi się spieszyć, żeby zdążyć na zbawienie, bo – jak wierzy – ma jedyną i ostateczną okazję. Niechby się tak starał tylko o siebie, byłby pobożnym egoistą i najczęściej takim bywa, biada jednak otoczeniu, gdy zaczyna dbać o zbawienie innych, wtedy bowiem staje się gorliwym fanatykiem i podporą jeszcze gorszych fanatyków, prześladujących ludzi „Bogu ducha winnych”. To właśnie dbałość o zbawienie grzeszników zrodziła inkwizycję; rachunek był arcyprosty: człowiek żyje lat kilkadziesiąt, a czeka go wieczność – albo w niebie albo w mękach piekielnych, które go nie ominą, jeżeli jest heretykiem, przeto spalenie na stosie i poprzedzające tortury są niczym w porównaniu z tym strasznym losem, przed którym uratuje się duszę heretyka. Ergo – palić żywcem w imię miłości bliźniego. Do tego doprowadzało przekonanie dogmatyczne, że oto nadarza się jedyna okazja zbawienia duszy. Fatalny pośpiech, z którego korzystali sadyści inkwizytorzy, a który doprowadzał do znieczulicy tłumy wiernych.
Wiara w wielość żywotów chroni człowieka przed takim pośpiechem. Obowiązuje wtedy zasada: Nie budzić śpiącego! Ma czas. Dojdzie do prawdy, kiedy dojrzeje do jej przyjęcia, jak nie teraz, to w następnych żywotach. Własne doświadczenie nauczy go lepiej, niż jakikolwiek nauczyciel.
Spokój w życiu duchowym jest podstawą i warunkiem osiągnięć: bez niego człowiek stałby w miejscu i nie posunął się poza stan ludożercy. W chrześcijaństwie spokój ten wynika z głębokiej wiary w miłosierdzie boskie. W wielkich religiach Wschodu spokój taki wypływa z ujmowania siebie w niezmiernie rozległej skali czasu i z prostej wiary, że każdy z nas ma moc oczyszczania siebie ze zła bez pomocy z zewnątrz. Spokój możliwy jest tam, gdzie nie ma pośpiechu, wiara w reinkarnację zapobiega błędom pośpiechu.
Zdarzają się sytuacje, w których ta wiara nastraja ludzi na pozór obojętnie, tak, że razi to ludzi Zachodu. Na przykład kiedy jogin Europejczyk w rozmowie z miejscowymi joginami pod Arunaćalą[1] z przejęciem i niemal ze łzami mówił o nędzy ludności ich kraju, oni dziwili się tłumacząc mu, że „jest to sprawa Śiwy”; Mahariszi rzekł wtedy: „On dojdzie dalej.”
Taka postawa nie jest bynajmniej cechą powszechną ludzi przyjmujących wiarę w reinkarnację, lecz wyłącznie odchodzących już od spraw świeckich i nie wtrącających się w bieg wydarzeń życia ziemskiego, w myśl poddania się woli Najwyższego – „Bądź wola Twoja”. Ale również i pod taką postawą bierną ukryte jest współczucie ze wszystkimi istotami żywymi. Ze stanowiska zwykłego życia powszedniego jest to ucieczka od spraw społecznych, toteż gdyby większość uznających reinkarnację tak się zachowywała, trzeba byłoby potępić tę teorię za szkodliwy wpływ na ogół. Jest jednak przeciwnie: wielu wybitnych działaczy hinduizmu, takich jak np. Vivekananda, który w końcu ubiegłego stulecia pierwszy mówił narodom Europy i Ameryki poważnie o wielkich prawach swej religii, a między innymi o reinkarnacji; wielu podobnych mu budziło swych braci w Indiach z marazmu i wprost nakazywało im czynnie, w praktyce współdziałać w ratowaniu kraju swego z nędzy, ciemnoty i niewoli. Ale największym w dziejach ludzkości wybuchem uczucia miłosierdzia było powstanie buddyzmu, dzieło Buddy! I właśnie buddyzm związany jest w szczególny sposób z teorią reinkarnacji, odwrotnie niż zazwyczaj wyobrażają to sobie Europejczycy, dowiadujący się dopiero o tej teorii. Dla nich reinkarnacja jest najpierw dziwaczną sensacją, potem pociechą odsuwającą widmo śmierci jako rzekomo zupełnej zagłady, toteż wyobrażają sobie, że tak samo traktują prawo reinkarnacji buddyści. Jest zaś przeciwnie: w buddyzmie chodzi o wyzwolenie się z kołowrotu narodzin i śmierci, o takie życie, żeby jak najprędzej można było wydostać się poza tę konieczność, poza łańcuch niedoli.
Nie tu miejsce na wykład o buddyzmie, poprzestaję więc na tej wzmiance o różnicy między popularnym przesądem, panującym wśród ogółu europejskiego, a prawdą o tej wielkiej religii. Prawdę tę zaćmiewa fakt, że w lamaizmie tybetańskim najwyżsi dostojnicy starają się jak najkrócej przebywać poza ciałami, a możliwie jak najprędzej powracać do życia ziemskiego w nowych ciałach; wiadomości o takich usiłowaniach, znane chociażby z pracy i wielu reportaży, usprawiedliwiają błędne pojmowanie buddyzmu u nas. Jednakże lamaizm nie jest czystym buddyzmem.
Chyba nie ma u nas nikogo, kto by nie widział ilustracji ukazujących maszkary paradujące w procesjach tybetańskich. Po co lamowie (młodsi) nakładają te straszliwe maski? Odpowiedzią niech będzie krótka opowieść naszego rodaka, który po pierwszej wojnie znalazł się w Mongolii, chory i powracał do zdrowia pod opieką lamów w jurcie obok ich klasztoru.
„Kiedy już mogłem chodzić, opat zaprowadził mnie do wielkiej jurty świątynnej. Weszliśmy przez jedyne odsłonięte miejsce w wojłokowych ścianach. W ciemnym wnętrzu zobaczyłem na wprost siebie majaczącą postać: był to posąg Buddy siedzącego w znanej pozycji, z twarzą spokojną, jakby z lekka uśmiechniętą, z oczami przymkniętymi. Po długiej chwili milczenia opiekun mój odezwał się (po rosyjsku): – „My Go czcimy jako nauczyciela, bo on pokonał w sobie tych wszystkich: przypatrz się!” – To mówiąc zatoczył wyciągniętą ręką szeroko krąg dokoła. Dopiero teraz rozejrzałem się i zobaczyłem pod ścianami jurty, jakby przyczajone w mroku potworne twarze, szczerzące zęby, wykrzywione złością, jadowicie okrutne w przymilnym uśmiechu, gotowe zagryźć, zdusić, to znowu odwracające się z wyrazem pogardy nasyconej zimnym okrucieństwem… Mnóstwo ich tam było. Ale wszystko to odepchnięte, wciśnięte w mrok, a pośrodku świątyni, już z dala od nich – spokojny Budda, wpatrzony w inną stronę bytu.
Zrozumiałem, dlaczego w procesjach obnoszone są te maszkary: żeby wierni spojrzeli w ich twarze jak w zwierciadła i porównali z nimi samych siebie – czy już pokonali ich w sobie.
Wstrząsnęło to mną; odruchowo przymknąłem oczy i w skupieniu wszystkich uczuć i myśli zapragnąłem coś wyrzucić z siebie… Zaczęła się tak dla mnie nowa, trudna, ale nie do uniknięcia droga ku wyzwoleniu”.
Takie uosobienia zła są już czymś innym niż diabeł chrześcijański, najzupełniej innym; właściwie nie są to nawet uosobienia, tylko niejako portrety zła, uzewnętrzniającego się w taki właśnie sposób na obliczach ludzi. Działać mają podobnie jak fotografie pijanych – ostrzegające i mobilizujące do pozbycia się takiego zła z siebie. A nikt ich nie usunie, tylko sam człowiek. Diabeł chrześcijański jest osobą zewnętrzną, której ataki odpiera się magią znaku krzyża, mocą sakramentów, wzywaniem imion świętych, itd. Tutaj zaś całe piekło, jeżeli można to tak nazwać z przesadą, jest w samym człowieku, toteż trzeba je usuwać oczyszczając siebie samego. Różnica wyraźna. A wiąże się to z odmiennym widzeniem wszechświata i miejsca człowieka we wszechświecie oraz ciągłości życia przez wiele wcieleń.
Azjata uznaje za dziecinną lekkomyślność poleganie na sposobie oczyszczenia się ze zła przez wyspowiadanie się i otrzymanie rozgrzeszenia.
Jest to diametralnie inny pogląd na życie i na moralność, wiążący się ściśle z wiarą niewzruszoną, bo dziedziczoną z dawien dawna, w wielość żywotów.
Sprawa komplikuje się przy usiłowaniu zbadania, jaki może mieć wpływ wiara w reinkarnację na postępowanie jednostki w życiu powszednim, na moralność odruchową. Jeżeliby zacząć od porównania uczciwości np. drobnych kupców hindusów w ich ojczyźnie i na emigracji z uczciwością sklepikarzy zachodnioeuropejskich, ocena wypadłaby fatalnie dla czcicieli Kryszny. Nie wstydziliby się orzeczenia, że są oszustami, bo mają prawo do oszukiwania zgodnie z moralnością swojej kasty.
Należy więc szukać innych wpływów na charakter. Przykładem zadziwiającym cały Zachód było zachowanie się tłumów słuchających przemówień Gandhiego i wpadających w stan bohaterskiej ofiarności w chwilach masakry. Znane jest zdarzenie, że po krwawej masakrze tłum zdziesiątkowany rozbroił oddział angielskiego wojska kolonialnego, kiedy żołnierzom zabrakło amunicji, ale nie zabił, ani nie uderzył ani jednego! Taki wybuch fanatyzmu szczególnego rodzaju – bo jest to jednak fanatyzm, chociaż postawiony na głowie i ofiarny – możliwy jest wyłącznie tam, gdzie cały tłum, bez wyjątku, składa się z jednostek zrośniętych uczuciowo, bo wszyscy wiedzą, że – jak mówi Bhagawadgita: „Nie było nigdy takiego czasu, ani nie nadejdzie taki czas, kiedy bym nie istniał ja ani ty…” To daje odziedziczona wiara w reinkarnację. Dlatego też dzieło Gandhiego możliwe było tylko tam i jest niepowtarzalne.
Zastanówmy się, co może dać przyjęta wiara w reinkarnację? Jeżeli przyjęta jest powierzchownie, bez dopasowania do całego poglądu na świat i własne życie, staje się nową łatą, naszytą na znoszoną przetartą szatę – zasłania jakąś dziurę, jakiś niepokój, ale nie zmieniła niczego od podstaw; taka bywa najczęściej postawa chrześcijan zabarwionych teozoficznie. Swobodniej zastanawia się nad teorią reinkarnacji wolnomyśliciel, nie obciążony już dogmatami. Stwierdzam to na podstawie własnych obserwacji wśród znajomych; jeden z nich przyznał mi się: – „Chodziło to za mną długo; potem zdawało mi się, że już odeszło, ale zauważyłem, że mimo woli poddaję się temu w praktyce; ostrożność – tak bym to nazwał, liczenie się z czynnikiem nieznanym, z przyszłością; w sumie inne, chyba szersze ujmowanie zdarzeń, chociaż pod znakiem zapytania”.
Kto tak przymierza teorię reinkarnacji do siebie, a wyzbył się wszelkich dogmatów, ten po dłuższym czasie stwierdza, że przyzwyczaił się do nowego widzenia świata, inaczej też widzi własny los i własne możliwości dalszego uczestniczenia w życiu rodzaju ludzkiego.
Zmiany te można streścić w głównych zarysach jak następuje.
Jeżeli żyjemy wiele razy
• Nie od zera zaczęliśmy życie obecne;
• Jesteśmy obciążeni skutkami swych czynów z przeszłości;
• Skutki te mają wpływ na linie naszego losu w życiu obecnym;
• Ponosimy więc odpowiedzialność za swe czyny bez przedawnienia;
• Z obciążenia skutkami własnych czynów nie zwolni nas ani nie rozgrzeszy żadna istota;
• Tak samo będziemy ponosili odpowiedzialność w przyszłości za swe obecne czyny.
Skoro żyjemy wiele razy
• Otwiera się przed nami niezmierzony ciąg czasu z przeszłości w przyszłość;
• Zmierzamy ku czemuś, czego nie znamy;
• Możemy przypuszczać, że staniemy się inni na podstawie obserwacji zmian, zachodzących w jednostkach i narodach;
• Zmiany te nie są jednokierunkowe – może to być cofanie się.
Skoro żyjemy wiele razy
• Mamy przed sobą nieskończoność czasu;
• Mamy przeto nieograniczone możliwości przemian;
• Przemiany te – naprzód, wstecz czy w innym kierunku – zależą również, a może głównie od nas samych;
• W naszej mocy jest przyspieszać te przemiany świadomym kontrolowaniem swych czynów;
• Czyny te muszą być nasze własne, nie na rozkaz – ani wodza „świeckiego”, ani „duchowego”.
Jeżeli przyjmujemy, że żyjemy wiele razy
• Życie obecne musimy traktować jako jeden dzień w szkole;
• Śmierć powitać jako odejście ze szkoły do domu;
• Wyzbyć się lęku przed tym odejściem;
• Wyzbyć się naiwnych marzeń o wiecznym życiu w ciele w mitycznym niebie;
• Pragnąć przemiany z życia obecnego w inne, w wyzwolenie.
Najdłuższy cykl żywotów w ciele musi kiedyś skończyć się. Jeżeli zachowujemy się biernie, poddając się falowaniu losów narodu i całej ludzkości, staniemy się z pewnością maruderami. Jeżeli przyśpieszamy przemianę wewnętrzną własnym baczeniem na swe czyny, maleje udział czynników zewnętrznych (nie tu miejsce na omówienie ich), a coraz większy staje się udział własnego świadomego wyboru. Każdy z ludzi ma jednak daną możliwość skrócenia cyklu żywotów, wydostania się poza kołowrót narodzin i śmierci, poza przekuwanie nas w kowadle cierpień w istoty inne niż to, czym jesteśmy teraz. Liczenie się z warunkami, które wynikają z teorii reinkarnacji nie wystarczą jeszcze do takiego wyzwolenia nazywanego zbawieniem, potrzebne do tego jest wiele więcej, przede wszystkim przezwyciężenie złudy oddzielności.
Wyzwolenie ostateczne odbywa się o własnych siłach. Twierdzą tak wielkie religie Wschodu, uznające wielość żywotów człowieka. Chrześcijaństwo, uznające krótki jeden żywot i jego nieskończone skutki, musiało przyjąć jako czynnik zbawienia miłosierdzie boskie. Zetknięcie się dwóch tak odmiennych kultur religijnych wywołuje często nieporozumienia. Gandhi, którego postać i czyny imponowały Zachodowi, byłby kanonizowany i „wyniesiony na ołtarze” (o cuda przy tym obowiązujące w katolicyzmie postaraliby się specjaliści), gdyby nie przepaść między dwiema wizjami Prawdy. Namawiany na przyjęcie chrześcijaństwa, Gandhi powiedział poważnie: „Nie wierzę w przekazywanie zasług”.
Jesteśmy skazani na wielkość, której nie ogarniemy myślą. Jesteśmy skazani na wieczność – w takiej czy innej formie bytu. Jesteśmy żywymi myślami Absolutu, przeczuwamy to swą obecną słabą świadomością. Zmierzamy ku Wolności, ku wydostaniu się z form zwierzęcych Homo sapiens i stopieniu się z jedyną Świadomością Kosmiczną.
Reinkarnacja była znana w chrześcijaństwie pierwszych czterech stuleci. Była o niej mowa w Ewangeliach potępionych i wyniszczonych ostatecznie za papieża Damazego w końcu IV stulecia, kiedy to ideologia państwowa dyktowała, co jest prawomyślne w wierzeniach.
Najwyraźniej jest mowa o wielu żywotach człowieka w „Ewangelii Doskonałego Życia Jezusa–Marii”, odnalezionej w roku 1881 przez Anglika Gideona Ouseleya[2] w Tybecie. Z tekstów tej Ewangelii wynika, że chrześcijaństwo było ruchem odrywania się od barbarzyńców Starego Zakonu. Ruch ten został stłumiony i upaństwowiona religia chrześcijańska stała się narzędziem drapieżnego Rzymu.
Ostrzeżenie
Wiecie z baśni o wędrówce odważnego młodzieńca po wodę życia, że nie było mu wolno odwracać się poza siebie, chociażby wzywały go prośbą i groźbą przeróżne głosy. Baśń ta jest okruchem wielkiej mądrości dawnych pokoleń naszych przodków, toteż ważne są wszystkie szczegóły skrytej w niej nauki o życiu duchowym jednostki ludzkiej. I ten szczegół jest ważny; dotyczy on nie tylko zdarzeń i czynów w minionych dniach życia bieżącego, lecz także żywotów poprzednich w innych wcieleniach.
Nie pragnijmy dowiedzieć się, gdzie, kiedy i jak żyliśmy poprzednio, bo nagłe dowiedzenie się mogłoby nie być dla nas obojętne, lecz może przykre, bądź też tak przeraźliwie ciężkie, że zachwiałoby naszą równowagę psychiczną. Wielkim dobrodziejstwem jest łaska zapomnienia i rozpoczynania każdego żywota od nowa. Gdybyśmy pamiętali wszystkie niedole własne i cierpienia zadawane przez nas innym, wcale by to nie ułatwiło nam życia obecnego. Przy bacznym obserwowaniu siebie samych odkrywamy różne skłonności i zahamowania, które są w nas nabytkiem wrodzonym, jako spadek niekoniecznie po rodzicach i dziadkach, lecz także po nas samych, po doświadczeniach zebranych osobiście w poprzednich żywotach. Niechaj to nam wystarczy.
Dzieje ludzkości pisane są krwią, dzieje jednostek cierpieniami. Żyć musimy jak najgodniej, bez podglądania własnego losu w przeszłości ani w przyszłości, bo i to musi stawać się według prawa karmy; ale mamy przecież wolną wolę i możemy wybierać zawsze, co dnia i co godzinę, jak postąpimy. Zmierzamy ku Wyzwoleniu, ku Szczęśliwości; świadomość tego rozbudzi w nas moc. Kto mierzy dni życia większą skalą czasu, pozbędzie się niepokojów o to, czym obarczyła nas przeszłość, nie będzie też dociekał, jakie go czeka następne życie.
Teoria reinkarnacji w pełni zrozumiana skłania do pilnego zajęcia się obecną osobowością – do poznania Co to jest moje JA? Od tego poznania zależy cała przyszłość, cały dalszy ciąg żywotów następnych, wreszcie – przemiana człowieka w Istotę inną, nie przebywającą już w ciele.
Gąsienice motyli przepoczwarzają się w piękne istoty już nie pełzające i zajęte pożeraniem liści. Człowiek ulega podobnie przemianom w Istoty wyższe, inne, a nie zna końca tych przemian, dopóki jest gąsieniczką ludzką.
[1] Góra Świętego Płomienia, miejsce pielgrzymek w Tamil Nadu w Indiach (przyp. red.).
[2] Ksiądz Gideon Jasper Richard Ouseley (1835-1905), z: http://www.thenazareneway.com/Biography_Ouseley.htm (przyp. red.).