Noc gęstą powałą mroku nakrywa ziemię. Śnieg sam z dołu mży bladawym światłem, wchłanianym przez ciemności, nawisłe ciężko a sięgające nad równinami daleko, jak skrzydła czarnego smoka dokoła zamykające świat.
Miasto pobliskie jarzy się światełkami i otula puszystą łuną. Skrzypią wozy, zawodzą piskliwie na śniegu. Spod rdzawej łuny wypełza długi ruchliwy wąż, mruczący tłumionym pogwarem, rozsypuje się z bliska na drobne okruchy, błyskające iskierkami. To nowobrańcy i rezerwiści. Nasi, stąd, z Łęczyckiego, pędzeni hen – na Daleki Wschód.
Nie zapalono tego wieczoru lamp po domach przy szosie nie było po co. Z izb ciemnych już tylko starcy i chorzy patrzyli milcząc w mrok nocy na migające postacie odchodzących.
Stałem przy oknie. Ojciec, podszedłszy po cichu, gestem nakazał mi okryć się. Wyszliśmy. Droga była pełna naszych w półkożuszkach. Szli z cicha rozmawiając i ćmiąc machorkę. Poszliśmy wśród nich nic nie mówiąc. Mijali nas, wyprzedzali – młodsi, starsi – najzdrowsi, najroślejsi, najwspanialsi postawą. Gwarzyli o wszystkim i o niczym. Coraz to na szarej kanwie głosów zadrgał ciężar westchnienia – Eeech! I znowu snuła się wśród zgrzytów śniegu jednostajna pieśń nijakimi słowami wstydliwie wyszeptywana – na pożegnanie swoich stron, zostawianych w mrokach, bez nieba.
– Zapamiętaj!
Kto mi to mówi? Ojciec, czy może anioł stróż, który chyba tu idzie z nami i nie opuści odchodzących.
– Zapamiętaj!
Tak jedynie to jest ważne; wiem, że zapamiętam. Ale wiem, że wrócę z ojcem, a oni odejdą.
Idziemy, idziemy, śnieg nam skrzypi pod stopami, Po co idziemy tak długo? Już za wsią, już minęliśmy drogę w lewo na cmentarz, idziemy dalej – ku wschodowi. Górą nisko pułap mroku, dołem śniegi słabo świecą. Droga wciąż pełna naszych. Wyprzedzają nas, bo młodzi, silni najzdrowsi, najsilniejsi, najpiękniejsi. I kochani. W szmerze rozmów, w zaciszonym gwarze rozbłyska płacz – to uczepiona jednego z tysięcy odchodzących szlocha młoda.
Śnieg skrzypi ostro, przedrzeźnia płacz.
– Zapamiętaj!
Tak, wiem, że zapamiętam. Straszno i okropnie. Gdy umarła siostrzyczka, płakałem z żalu, że nie zapamiętam, że może zapomnę jej głosu, jej spojrzenia, a świat byłby przecież pusty bez niej. Ale wtedy był pogrzeb i zakryli ją drewnianym wiekiem. A teraz oni idą żywi i minęliśmy już drogę na cmentarz.
Głucho w cichym rozgwarze brzmią słowa najbliższej rozmowy. to jeden mówi memu ojcu, żeby jeszcze rodzinę pożegnać, żeby im jeszcze powiedzieć, że… tak, wiadomo, że ich kocha, chociaż ani sam tego nie podejrzewał, dopiero teraz – i odchodzi na bok. A jego sąsiad – żeby pozdrowić, powiedzieć, że…
Słucham chciwie i żal mi, aż do płaczu, że nie mogę spamiętać, że nie dam rady, a trzeba by od każdego… i jak się nazywa, każdy i kogo zostawił. Jedno nazwisko słyszę – Batarowicz z Chrząstówka; wiem, że zapamiętam je do samej śmierci. Już mi lżej.
Pożegnał się z tymi paru ojciec, wyciągnął mnie z tłumu. Stanęliśmy na uboczu pod wierzbą przydrożną. Oni szli ciągle. Ojciec mi mówi:
– Zapamiętaj! Tak nas pędzili dawno temu, o bardzo dawno… I wiele razy. Dożyjesz tego, że nie będą nas pędzili. Musicie wy ich przepędzić – raz na zawsze, wy młodzi.
Płynął tłum po śnieżnej równinie drogą, co wznosi się i znika na wzgórzu. Mrugają w dali po bokach światełka chałup jak ślepia czarnego smoka, co zakrył sobą całe niebo, a tam przypadł ku ziemi, paszczę rozwarł i chłonie w siebie tysiące żywych.
Chwyciłem ojca za rękę, aby czuć, że to dzieje się naprawdę wśród żywych. Czas się odwrócił. Były tu lata i tamte za czasów insurekcji, i dawniejsze i późniejsze. I lęk mnie chwycił, że może…
A muszę zapamiętać, żeby zdziałać, żeby już nigdy nie odchodzili tak nasi najzdrowsi, najwspanialsi, najpotrzebniejsi – na daleki kraniec świata, nieznany, nienazwany. I żeby mój syn, o Wielki Boże, żeby i wnuk nie potrzebował iść tak z pogrzebem tysięcy żywych, niosących swe ciała na ofiarę smokowi mroków.