Promienie i kolce sławy

Tadeusz Głodowski

(Spostrzeżenia z wizyty Wandy Dynowskiej w 1969 r.)

Któż nie zna nazwiska Andersena, sławnego bajkopisarza duńskiego? Już za życia był sławny. Pewien Anglik tak zachwycił się jego twórczością, że zaprosił go do siebie, do Anglii przesadnie wychwalając zapraszanego i wyrażając swe najwyższe uwielbienie. Aliści – nie mógł długo ścierpieć tego gościa w swym domu; tak raziło go zachowanie bajkopisarza, że wpadł w stan rozdrażnienia i potępiał od tego czasu wszystko, co dotyczyło Andersena. Jest to typowy przykład dość pospolitego nieporozumienia, mianowicie przypisywanie cech dzieła – piękna i wspaniałości – samemu twórcy, bądź na odwrót przypisywanie cech twórcy każdemu jego dziełu. Piękny śpiew, zasłyszany przez radio, kojarzy się z pięknem śpiewaczki; rzeczywistość zaś może być najzupełniej inna.

Niedawna wizyta w Polsce rodaczki osiadłej w Indiach wywołuje w kołach Jej znajomych odmienne uczucia: uwielbienia i zgorszenia. W sumie – pozostało sporo osadu goryczy w ludziach, którzy spodziewali się innego potraktowania przez Nią. Uważam, iż należy o tym pomówić sine ira et studio, chociażby żal był uzasadniony. Zabieram więc w tej sprawie głos jako neutralny, to znaczy niezaangażowany ani po stronie przesadnej czci, ani wytykania błędów, bo sam osobiście nie zaznałem przykrości od Niej.

A więc przede wszystkim trzeba uwzględnić wiek tej sławnej, bądź co bądź, osoby: przeszło 80 lat! To już zmusza do „taryfy ulgowej”.

Faktem jest, że Osoba ta popełniła szereg nietaktów i że w sposób bardzo przykry dla ludzi, którzy oddali Jej wiele przysług i otaczali ją przed laty opieką, potraktowała ich jak „próżnię” nieistniejącą, tak samo była przykra dla okazujących Jej swe uczucia i starających otaczać Ją podczas ostatniej wizyty opieką. Oczywiście dotyczy to nie wszystkich. Dawne przyjaciółki, te najbliższe, które służyły Jej posłusznie za czasów twórczości organizacyjnej przed czterdziestu laty, służyły Jej i teraz. Są to osoby zacne i dobre. Widocznie dobrze się czuły z tą zadziwiająco szorstką Osobą, a może były traktowane inaczej.

Można postawić pytanie: dlaczego osoba, która wydała szereg książek o treści poważnej, zachowuje się wobec ludzi często przykro i po prostu obraźliwie? Należy jednak postawić pytanie z przeciwnej niejako strony: czego garnący się do Niej oczekują? Co chcą dowiedzieć się czy też wprost otrzymać od Niej podczas spotkań? Sądzę, że to drugie pytanie jest ważniejsze.

Chyba nie pomylę się, jeżeli powiem, że większość osób pragnących wyrazić wdzięczność swej Pani w dowód za jej pracę, miała nadzieję zaczerpnięcia z Niej, jakby z akumulatora sił niezwykłych, ładunku energii. Było to połączone z uczuciem podziwu i uwielbienia. Jest to poddawanie się pospolitemu i szeroko spotykanemu kultowi osób otoczonych nimbem niezwykłości. Znane były u nas na początku stulecia wypadki takiego wprost ubóstwienia przywódców, że aż zagrażało to życiu tych umiłowanych, np. mariawitki w Błoniu pod Warszawą w roku 1910 próbowały ukrzyżować swego proboszcza, żeby stał się godny pójścia wprost do nieba! Na szczęście Pani W.D. ostro odcinała się od histerycznych objawów uwielbienia: mężczyznę, który ukląkł przed Nią i prosił o błogosławieństwo, skarciła okrzykiem: „Niech pan nie małpuje!” To poskutkowało (według słów własnych skarconego). Gorzej było, kiedy kwiaty były przyjmowane z oznakami zniecierpliwienia.

Były jednak osoby poważne, darzące Panią W.D. przyjaźnią i wcale nie zamierzające pasożytować na Jej mocach; chodziło im po prostu o ułatwienie i uprzyjemnienie Jej pobytu w kraju. Cała ich ofiarność i przyjaźń trafiała na skałę: wywoływało to zdziwienie i żal. Teraz, po tych spotkaniach, można spokojnie zastanowić się, co to było? Kto spodziewał się odwzajemnienia uczucia przyjaźni, dziwił się i dziwi. Pozostaje do stwierdzenia, że jest to odmienny typ psychiczny, człowieka czynnego, wiecznie spieszącego się i umiejącego zdziałać wiele, ale nie mającego w sobie wcale „kamertonu przyjaźni”. Dowodem szczególnego uznania, jakie wzbudziła w Pani W.D. pewna opiekunka (ofiarodawczyni mieszkania przed 9 laty) było zaproponowanie jej stanowiska… służącej u siebie i w tym celu wyjazd do Indii!

Miało to zrównać tę osobę z dawnymi przyjaciółkami, które uważają za swój święty obowiązek służenie Pani W.D. To nastawienie na służenie może wydawać się dziwne każdemu nieznającemu dziejów Towarzystwa Teozoficznego w Polsce. W.D. była założycielką i główną działaczką tej sekty. Jedna z pań TT mówiła mi w końcu roku 1969 jak to było przed 40 laty: na posłuchanie trzeba się było zapisywać naprzód i dostępu do W.D. broniły sekretarki. Był więc rygor jak w ministerstwie. Zrozumiałe, że duża organizacja, mająca widoki na rozwój, musiała zaprowadzić u siebie jakiś ład.

Czy to przypomnienie nie daje klucza do zrozumienia, czego pragnęła sama W.D. jadąc do kraju? I dlaczego zachowywała się tak właśnie, jak to było? Znowu sekretarka zapisywała odwiedzających na posłuchania, znowu otoczyły ją przyjaciółki sprzed wielu, wielu lat. Przeszłość powtórzyła się, chociaż na krótko, ale w formach dotykalnych! Niechże Jej to da moc zaspokojenia tęsknoty, która jednak i Ją tam nękała, pomimo wmawiania w siebie głośno i przy świadkach: „Jestem już Tybetanką”. Kąpiel uczuciowa, jaką była ta wizyta w Ojczyźnie, da Jej pokrzepienie i siły na ostatnie lata i dni życia.

Audytorium spotkań z rodakami i rodaczkami było w latach 1961 i 1969 inne niż tamto przed czterdziestu laty. Pani Wela K., osoba tak serdeczna dla wszystkich i odczuwająca aurę każdego, z kim się zetknęła, mówiła: – Dzisiejsi młodzi zaczynają z wyższego poziomu! – Chodziło o sprawy życia duchowego. Otóż nie tylko młodzi, lecz i starsi obecnie są inni niż przed laty. Dlatego musiały zdarzać się rozdźwięki przy spotkaniach z nimi osoby, która jednak nie przeżyła tego co oni, tutejsi.

Dawne czasy – jakże były odmienne od tego, co jest teraz. W końcu ubiegłego stulecia promieniował swoiście na Warszawę salon „Deotymy” (Jadwigi Łuszczewskiej), poetki, uznawanej przez egzaltowane panie za żywe źródło natchnień! Odbywały się w jej mieszkaniu misteria, na których Deotyma zawsze „improwizowała”. Obrzęd odbywał się według ustalonego rytuału: wszyscy musieli najpierw zebrać się i oczekiwać w nastroju uroczystym, potem wchodziła przyjaciółka służebna ze srebrnym dzwoneczkiem, za nią w otoczeniu świty pań sama poetka. Zaczynała się improwizacja… Wśród dopuszczonych do łaski obecności bywał staruszek Adam Pług; siadywała przy nim jedna z „ministrantek”, szturchająca go, żeby chrapaniem nie psuł nastroju obowiązującego. Ano – były czasy! Uczestniczyłem tylko w pogrzebie (1908) Deotymy. Poszły na ten pogrzeb tłumy! Ale było to jeszcze za zaboru; po roku 1920 byłoby to nie do pomyślenia.

Mimo wszystko należy się W.D. wdzięczność za to, co zrobiła sama; gorzej czy lepiej, ale zrobiła dużo. A że szorstkość Jej dotknęła bliźnich? Znajduję na to słowa z opowieści autorki niemieckiej, Edith Mikeleitis, o Jakubie Böhme; kiedy ów mistyk idzie ulicami Zgorzelca po przykrej rozmowie z proboszczem a przechodnie patrzą na niego z pogardą, autorka domyśla się takich przeżyć:

„Mistrz nie czuł obecności wrogów, którym sprawiłoby radość pognębienie go. Głęboko w jego świadomości zaczęło kiełkować coś nowego. Wstrząsnęła nim pewność, że Opatrzność posłużyła się złośliwością proboszcza, aby tym mocniej ugruntować go na sobie samym. Aby tym pewniej trzymał się swojej prawdy i swego poznania!”

Tam była walka. Tu u nas były tylko niezamierzone przez nikogo rozdźwięki wskutek zderzeń różnych charakterów. I my jednak powinniśmy „trzymać się swojej prawdy” nie wymagając niczego od innych, których niekiedy uważamy błędnie za przepełnionych ekstraktem uduchowienia.

Pozwoliłem sobie spisać te myśli w liście,
wysłanym do paru osób, najbliższych przyjaciół (15.01.1970 r. T.G.)

 

Dodaj komentarz