Wielki Spływ

Tadeusz Głodowski

To, co dzieje się obecnie z wyznaniami na obu półkulach ziemskiego świata, można porównać z pękaniem lodów i spływem ich do oceanu. Wielkie mocarstwa wyznań, świetnie do niedawna prosperujące, czują się zagrożone w swych twierdzach z dogmatów, wznoszonych tak przemyślnie przez szereg stuleci. Może się bowiem okazać, że twierdze te są w większości zamkami na lodzie już pękającym. Stąd taki pośpiech w szukaniu opoki – u siebie i u sąsiadów, tak aż do dzisiejszego poranka pogardzanych, wyklinanych i przy okazji prześladowanych. Cóż – znany to fakt, że wśród nurtów powodzi i lis nie dusi zająca, lecz tuli się z nim na jednym kamieniu.

Organizacje wyznaniowe, nawet „odszczepieńcze”, są z natury swej zawsze konserwatywne, bo zadaniem ich jest zachowanie i przekazanie dalszym pokoleniom dawnego sformułowania „prawdy objawionej”; jeżeli są dość silne, aby zdobyły władzę świecką, szybko obrastają w dobra doczesne, opancerzają się dogmatami i magią ceremonialną wspaniałych obrzędów, oraz podwójną siłą zbrojną – najzwyklejszą ziemską i „szatańską”, której moc jest wprost proporcjonalna do słabości ducha szeregowych wyznawców.

Staropolskie przysłowie mówi: „W dobrej tuszy ciasno duszy”. Ciężko bywa duchowi pod brzemieniem wielkich włości, trudno jest mu wydostać się z labiryntu hierarchii organizacyjnej i z mgławic sofizmatów teologicznych. Tylko sami strażnicy tradycji wyznaniowej, święcie przekonani, że są zawodowymi doradcami Pana Boga, czują się dobrze w tym nadmiarze form, przytłaczających zagubioną wśród nich treść religijną.

Rozkruszenie skorup doczesności, w które porastają wyznania, odbywa się bądź od wewnątrz – przez herezje, będące normalnym zjawiskiem odnowy w każdym wielkim ruchu, bądź pod uderzeniem z zewnątrz, pod naporem fal życia, burzących stare formy ustrojowe. Religia wciąż się musi wykluwać ze skorup upaństwawianych wyznań. Kto traci władzę i dobrobyt po rozdziale kościoła od państwa, ten biada, że to religia – rzekomo – ginie bądź ponosi uszczerbek. Rzeczywistość poucza, że jest odwrotnie. Szczytem formalizmu pseudoreligijnego były sławetne tybetańskie „młynki modlitewne”; obecnie, kiedy przestało istnieć państwo teokratyczne w Tybecie, straciły sens te wiatraczki, a bez nich religijność lamaistów musi zwrócić się ku głębszym treściom.

Ale nawet tam, gdzie wyznanie zachowuje prostotę obrzędów, religia może być użyta jako narzędzie ciemiężenia sumień i usprawiedliwiania ucisku, jeżeli tylko słudzy wyznania popadną w „komensalizm” z klasą panującą; taka była sytuacja większości misji chrześcijańskich, torujących drogę podbojem, a najjaskrawszy przykład tego mamy do dziś dnia w Unii Południowo-Afrykańskiej: biali komentują tam na swoją korzyść słowa Ewangelii i Apokalipsy, toteż są święcie przekonani, że sami należą do 144 tysięcy wybrańców nieba, mogą więc ze spokojem sumienia traktować czarnych jako odpadki dzieła stworzenia.

W skali całego globu kończy się epoka kolonializmu, a wraz z nią kończy się również epoka wszelkich misji. Upada wobec tego usprawiedliwianie gromadzenia bogactw przez wyznania koniecznością nawracania pogan. Ale władcy sumień, legitymujący się wiedzą teologiczną, nie mogą się z tym pogodzić, bo wszak niemal wszyscy uważają religię za coś, co da się wmówić w nawracanych, do czego można przyzwyczaić, zmuszając do uczestniczenia w obrzędach, i co można – wreszcie – zaszczepić obojętnym spełniając nad nimi szczególne zabiegi magii świątynnej.

Jakże niewielu wiernych wie, że religia prawdziwa jest sprawą doświadczenia bezpośredniego, eksperymentu, a bynajmniej nie ślepej wiary. Ci nie lękają się pustki po owym „wielkim spływie”, bo wiedzą, że religia to nie mury, nie szaty, nie obrazy, nie gesty błogosławieństw, nie woda ani kadzidło, że ducha nie zawrze ani jakiekolwiek miejsce, ani nawet całej Prawdy nie zmieści jedna księga.

W naszej Ojczyźnie dawni Bracia Polscy podjęli z wielka odwagą wyzwalanie sumień narodu z bałwochwalstwa form zewnętrznych – występowali przeciw fanatyzmowaniu tłumów, uczonych nienawiści w imię miłości Boga, straszonych diabłem potężniejszym niż Niebo, oszukiwanych obietnicami wpuszczania do nieba za łapówki dawane sługom bożym na ziemi. W tej walce o wolność sumienia przegrali nasi dawni Bracia, bo zbyt otwarcie głosili prawdy, do których doszli swymi przeżyciami religijnymi, i zbyt prosto zaczęli je stosować w życiu społecznym. Najbardziej konsekwentni z nich wystąpili przeciw jakiemukolwiek ciągnieniu zysków ze spraw religii. Jeżeli kto z Braci ma służyć innym radami w sprawach życia duchowego, niechaj to czyni, ale bez korzyści materialnych. Wyznawca tej zasady, Jan Niemojewski z Kujaw[1], zarobkował jako rzemieślnik służąc zborowi; on też wypowiedział słowa, które musiały przerazić nie samych tylko duchownych katolickich, lecz także wielu „ministrów” młodych jeszcze wyznań augsburskiego i helweckiego:

„Jest to szatańskie rozdwojenie i nieprzystojne brakowanie, gdy się jedni duchownymi, drudzy świeckimi nazywają”.

A wcale nie biedakiem, lecz wielkim panem był Jan Niemojewski, gdy rozpoczynał start życiowy i zwrócił się ku Ewangeliom, aby je samodzielnie poznać i ocenić; był majętnym dziedzicem dużych włości i sędzią inowrocławskim. Porzucił wszystko, aby żyć ewangelicznie. Był w Nim niejako Gandhi w zalążku. Jego zasadniczy stosunek do religii ma wartość po wsze czasy: religia jest sprawą życia duchowego jednostki, niezależną od żadnych form i nie potrzebującą tradycyjnych form organizacyjnych. Treść religii jest święta i za pieniądze jej przekazać nie można, bo nikt tego nie zdoła – każdy musi sam znaleźć klucze do Królestwa Niebieskiego. Możemy się tylko wspomagać w poszukiwaniu kluczy, ostrzegając bliźnich, aby nie kupowali wytrychów od obłudników.

Kto przyjmie taką postawę, nie będzie przejmował się biadaniem obłudników, zrozpaczonych, że wymyka się im władza, a ludzie błądzą szukając samodzielnie drogi ku Bogu.


[1] Jan Niemojewski (ur. ok. 1526-1530 w Niemojewie, zm. 08.03.1598 w Lublinie) prawnik, działacz i teolog Braci Polskich.

Dodaj komentarz