Tadeusz Głodowski
Słowo „sekciarstwo” ma wydźwięk przykry – kojarzy się z „zacietrzewieniem” i z nietolerancją. Ale czy słusznie? To przecież najczęściej sekty, szczególnie nowe, bywają zwalczane przez większościowe grupy wyznaniowe z zawziętością bez skrupułów, środkami nie zawsze czystymi, a niekiedy otwarcie zbrodniczymi, jeżeli tylko nadarza się okazja ich usankcjonowania. W takich sytuacjach rola ujemnie ocenianego sekciarstwa przypada silnym liczebnie grupom, korzystającym ze swej przewagi. A przewaga liczebna bynajmniej nie oznacza większej mocy religijności wyznawców danej religii, lecz wiąże się najczęściej z pozycją polityczną, zajmowaną tradycyjnie przez wyznanie, z reguły zawsze konserwatywne.
Mała czy duża liczebność – to decyduje wprost o roli prześladowcy czy prześladowanego, przykładem – jakże jaskrawym – jest układ stosunków między protestantyzmem i katolicyzmem, biegunowo odmienny, w Hiszpanii i w Irlandii Północnej. „Religia” jest w obu tych krajach tylko pokostem zewnętrznym, wcale nie decydującym o wewnętrznej treści duchowej człowieka ani o jego zachowaniu się wobec „bliźnich”, za których większościowiec, strzegący swych przywilejów (lepsze zarobki, widoki awansu), uznaje wyłącznie swych współwyznawców.
Szczególne cechy wyróżniają grupy wyznaniowe, stanowiące mniejszości wśród otoczenia jednolitego wyznaniowo: czystość, dbałość o higienę własną, mieszkania i całego obejścia oraz uczciwość, a więc czystość wewnętrzna, niekiedy ponadto zupełnie wyzbycie się pijaństwa, a także zarzucenie korzystania z używek – kawy, herbaty itd. To ostatnie graniczy z ascetyzmem, do którego skłonni są ludzie skupiający się w sekty zapowiadające rychły kataklizm.
Dwie pierwsze cechy są powszechne wśród sekt młodych, usilnie dbających o wyodrębnienie się spośród otoczenia i wywyższenie się ponad nie przez stałe potwierdzanie swej inności i lepszej jakości całym swoim zachowaniem, obowiązują one również w małych enklawach starych dużych wyznań, wegetujących w morzu obcości, w takim położeniu są np. małe gminy katolickie w Szkocji, toteż nadzieją pokrzepienia serca było dla nich przybycie tam w czasie wojny oddziałów wojsk polskich, jednak złudną nadzieją, gdyż dowiodło im, że katolicy na szerokim świecie są nie tacy, jakimi oni sobie ich wymarzyli.
U nas przykładem takiego dodatniego wpływu sekty nowej na przystępujących do niej byli na początku stulecia mariawici, nawet zwalczający ich wierni rzymskiemu kościołowi korzystali niekiedy z ich wypróbowanej uczciwości, np. przez długie lata w rodzinach bogatszych mieszczan w Łodzi poszukiwano dziewcząt do pomocy domowej wśród rodzin mariawickich w pobliskim Zgierzu. Na Wołyniu i Polesiu przed wojną można było po wsiach znaleźć najpewniej czyste mieszkania i nie mieć obaw o różne nieprzyjemności przede wszystkim u baptystów, oczywiście tam, gdzie byli. Z własnego doświadczenia mogę dać jak najlepszą opinię baptystom w Brazylii, tam w najbardziej zapadłych kątach można było wśród obcych spokojnie zanocować, bez czujności we śnie, jeżeli znalazło się szczęśliwie dom baptystów. Muszę tu wtrącić w związku z tym opis pewnego zdarzenia. Przez dwa tygodnie mieszkałem u mulatów baptystów wespół z kolegą miernikiem, prawosławnym z Rygi. Pod koniec pobytu kolega zapytał Beneditto, ojca tej licznej rodziny (dwóch synów i dwie córki zamężne, gromada dzieci, ciotki, wujowie), od kiedy są baptystami i dlaczego przystąpili do tego wyznania. Zapytany odpowiedział:
– Od trzech lat, a przystąpiliśmy dlatego, że podobało nam się postępowanie baptystów z dalszej okolicy, z którymi spotykaliśmy się, potem innych z miasta, toteż uznaliśmy, że to jest najlepsza religia.
Prawosławny mój kolega nic nie powiedział, ale po chwili wyszedł z chaty. Kiedy długo nie wracał, wyszedłem i ja. W ciemnościach w tropikalnym równym kapuśniaczku, gęsto nadzianym miganiem świetlików, odnalazłem cień spacerującego. Jeszcze się nie uspokoił, a na pytanie, o co mu chodzi, zazgrzytał z tłumioną złością:
– On mnie obraził! Powiedział, że ich religia jest najlepsza, a ja przecież nie jestem baptystą!
Biedny Sasza nie miał tam lekkiego życia, a w dostosowaniu się do ludzi we współżyciu z nimi przeszkadzało mu wychowanie w religii, która była za jego młodości wyznaniem panującym w jego ojczyźnie.
Fasada każdej zorganizowanej w wyznanie religii jest wspaniała. Gdy wierzyć tylko tym wspaniałościom, należałoby uznać, że każde wyznanie służy z największym wyrzeczeniem Olimpowi boskiemu lub Allahowi bez Olimpu i świętych, że każde jak najwięcej zaleca i praktykuje miłość bliźniego, bo każde zapewnia, że właśnie ono uprawia tę miłość bliźniego, a niektóre dodają, że dopiero w ich religii ten kult się zaczął. Wiemy wszyscy, że okna wystawowe zapełniane bywają tzw. atrapami, podobiznami dobrego towaru, ale nie samym zdatnym do użycia produktem.
Mulat Beneditto nie patrzył na fasadę wyznania, w którym go wychowali, nie ufał „atrapom”, wiedział, że przykazania są drętwą mową, cnota praktykowania miłości bliźniego spotyka się z obojętnością głoszących ją urzędników w mundurach wyznania, czyli ogólnie biorąc – patrzył z boku, dostrzegał, że – poza całą paradą wspaniałych świętości – działa przedsiębiorstwo. Bo każde wielkie wyznanie – nolens volens – staje się przedsiębiorstwem, które musi umacniać swą siłę przez poddawanie wiernych posłuszeństwu własnej hierarchii, a z drugiej strony przez zawieranie korzystnych sojuszów z warstwą rządzącą.
Beneditto zerwał z wyznaniem, w którym urodził się, żeby sprzymierzyć się z ludźmi, którzy mu imponowali samodzielnością w prawach etyki. Wskutek tego i zyskiwał, i tracił. Jako wierny neofita nie uprawiał trzciny cukrowej na zbyt do gorzelni, tylko niewiele na własne potrzeby rodziny na wyrób „rapadury”, żółtego cukru, cała jego rodzina nie uczestniczyła już w obrzędach kościelnych, zastępujących i teatr i koncerty, ale zyskał na jednym, niezmiernie ważnym – poczuciu własnej niezbędności i możności działania. Przedtem był tylko słuchaczem i widzem, grzesznikiem obowiązanym do posłuchu. Teraz – chociaż nadal uważa się za grzesznika – działa z własnej woli, bez oglądania się na cudze oceny, ufając, że stoi bliżej Boga, że wciąż jest przed obliczem Przedwiecznego.
Czy takie pragnienie zmiany roli – z przedmiotu rządzonego na podmiot samorządny – nie jest bodźcem do przystępowania do sekt, ukazujących te możliwości? I czy możliwe jest zachowanie takiej postawy w którejkolwiek „religii zorganizowanej”, w miarę starzenia się, zrutynizowania i opanowania przez „kościelność”, coraz mniej skłonnej do zajmowania się ludźmi „poszukującymi Boga”? Stawiam to jako pytanie otwarte zwracając się z nim do przyjaciół. Żeby na nie odpowiedzieć, trzeba by dokonać przeglądu mnóstwa czynnych obecnie sekt wszelkich nurtów religijnych, nie tylko chrześcijańskiego.
Sądzę, że mechanizm wyodrębniania się sekt jest podobny do tego, co zachodzi przy powstawaniu nowych grup społecznych, bo wszak każda sekta jest zwartą grupą społeczną, chociażby łączyły ją mocne więzy ze współwyznawcami na innych obcojęzycznych terenach. We wrześniu roku 1939, w smutnych dniach klęski nadarzyła się wyjątkowa okazja obserwowania łączenia się ludzi obcych sobie w grupy w warunkach zupełnej pustki społecznej. Na drogach i polach wschodnich województw Rzeczypospolitej żołnierze z rozbitych oddziałów skupiali się zawsze wokół najstarszego rangą, znajdywali zawsze ośrodek krystalizacyjny, natomiast cywile, szczególnie samotni mężczyźni znaleźli się w rozproszeniu, niejako zawieszeni w pustce… Ale nie byli rozbici na zbiorowiska luźnych jednostek. Każde 3-4 osoby poddawały się odruchowo przewodnictwu kogoś ze swego grona, takie minigrupki łącząc się, również obdarzały zaufaniem kogoś, kto wcale o to nie zabiegał, słowem wszędzie zjawiały się – in statu nascendi – grupy spojone zaufaniem, a mające na celu uratowanie się z ciężkiej sytuacji. Szczególnie mieszkańcy miast czuli się zagubieni w zmienionym krajobrazie, grzmot bombardowań bliskich i pomruk dział z dalszych pobojowisk, a w cichsze noce łuny dookoła – to już było normalne, chodziło zaś o to, żeby nie dostać się w sam środek nalotów, a w razie dostania się pod bomby unikać ran, kalectwa, ratować się wzajemnie, mieć pewność, że nie opuszczą nas towarzysze przygodni, lecz wybrani dobrowolnie.
Było w tym przejawianie się instynktu współdziałania, tak niedocenianego, a będącego przeciwieństwem zwykłej brutalnej walki o byt. Jako przykład aspołecznej walki o byt może służyć postępek późniejszego milionera i fabrykanta samochodów, Studebakera – w chwili wysiadania ze statku po przybyciu do Nowego Jorku zaproponował kilkunastu kolegom imigrantom, że znajdzie dla wszystkich tani hotel, po uzyskaniu zgody onieśmielonych przybyszów wybrał hotel, którego gospodarz zgodził się dać mu bezpłatnie wielodniowe utrzymanie za sprowadzenie gromadki naciągniętych na przyjaźń przybyszów. Wspominam o tym, ponieważ wówczas w historycznym wrześniu podejrzewałem o brak bezinteresowności mężczyznę (był to łodzianin, czterdziestoletni), który prowadził kilkanaście osób poddających się mu posłusznie, popędzał wszystkich ostro, niemal beształ. Przekonałem się jednak, że nie był to typ Studebakera, lecz majstra czy podoficera, który sam czuł się pewniej, kiedy słuchali go inni, ale nie był pozbawiony uczuć opiekuńczych. W pewnej chwili i on stał się niemal bezradny, gdy po dwugodzinnej mniej więcej drzemce na gołej ziemi, trzeba było ruszyć dalej, ale nie wiadomo, w którą stronę, bo noc była bezksiężycowa, a dymy zasnuły niebo…. Przetarło się trochę po jednej stronie i kto inny, nie przywódca, określił wedle gwiazd strony świata.
Przez szereg dni klęska odbierała ludzkim tłumom nadzieję. Z początku uciekali w jakimś kierunku, później osaczeni ze wszystkich stron nie wiedzieli, dokąd się zwrócić. Nie wiedział nikt, ale przywódcy „z bożej łaski” prowadzili, chociaż też nic nie wiedzieli. Dlaczego tak było? Nastąpiło przetasowanie ludzi, tytuły, wykształcenie nie znaczyły nic, utracone stanowiska częściej dodawały lęku niż nadziei, każdy szukał oparcia i podświadomie znajdował je w osobnikach ludzkich, zdradzających gestem, spojrzeniem, opanowaniem zdolność do powzięcia jakiejś decyzji. Ujawniła się w masach trwoga przed spojrzeniem prawdzie w oczy, bo dokoła w dobijanym kraju czuło się grozę śmierci. Odpoczynek chwilowy i odrobinę jadła, częściej wyżebranego niż zapłaconego, można było znaleźć po wsiach, jeżeli się trafiło na swoich. Na swoich, nie na wrogów, bo były i takie wsie, np. na Wołyniu, przed którymi sąsiedzi uprzedzali, że sami nie odważą się przejść przez nie samotnie. Instytucji żadnych w praktyce już nie było, toteż te masy ludzkie wyrzucone z miejsc dalekich poruszały się w coraz idealniejszej próżni.
Prawo podaży i popytu działa i według niego układają się stosunki międzyludzkie, dopóki nie zjawi się siła, która zdobywszy dość władzy zacznie hamować podaż i wygrywać na popycie. W tamtych dniach był w masach bezdomnych wielki popyt na przywódców, dających nadzieję na wyprowadzenie z obieży i ocalenie, a minimalna podaż tak uzdolnionych jednostek. Doprowadzało to do niespodzianek, grupa osób ulegająca przez dobę fanfaronadzie eksdyrektora porzuciła go, żeby poddać się przewodnictwu rzemieślnika, umiejącego wybrać miejsce na nocleg w lesie, upiec ziemniaki i dogadać się po wsiach. Plótł on „duby smalone”, ale nie zrażało to doktorów i profesorów, bo chodziło o jego zaradność, a także pogodę ducha. Inne wartości ludzkie miały najwyższą cenę, a że kombinatorzy i złodzieje, najbardziej choćby zaradni, nie widzieli dla siebie interesu w trudzeniu się pomaganiem ludziom znękanym, mimowolnymi przywódcami gromadek stawali się albo ludzie o instynkcie opiekuńczym, rodzinnym, albo tacy, w których zaufanie kilku, kilkunastu osób budziło siły psychiczne, nieznane im samym, ani nie przeczuwane. Jest to temat do omówienia nie tylko przez socjologa, lecz może głównie przez psychologa i psychiatrę. Niestety doświadczeń z tamtych dni nie da się powtórzyć, bo warunków identycznych nie stworzy się sztucznie.
W czasach, kiedy już oddala się pożoga wojenna na inne kontynenty, większość ludzi uznaje, iż nastały normalne warunki życia, ale nie wszyscy godzą się ze swym losem – wielu czuje się nadal tak, jakby byli osaczeni. Śmierć, choroby bliskich, utrata warsztatu pracy, samotność wśród otoczenia, monotonia życia, a za nią widmo nieuniknionej śmierci, w sumie jałowość i bezsens wszelkich poczynań doprowadza do ustawicznego lęku, a lęk ten wypędza z zaśniedziałych poglądów i każe poszukiwać oparcia w czymś innym. Człowiek staje się uciekinierem, wyobcowanym z grupy obojętnych lub zadowolonych, nieodczuwających podobnego lęku, poddających się biernie zwyczajom i powtarzających hasła i przykazania obowiązujące w danym środowisku. Człowiek wytrącony z poczucia równowagi losu szuka oparcia wśród podobnych sobie i wyjaśnienia wszystkiego, co go niepokoi; stawia sobie pytania „ostateczne”, których głośne wypowiadanie jest zwyczajowo uważane wszędzie za gruby nietakt towarzyski, z wyjątkiem jednego miejsca – klubu wyznania, tego wyznania, w którym ludzie tkwią mimo woli z racji „obciążenia dziedzicznego”. Tam dostają narkozę odpowiedzi, usypiających wszelkie niepokoje… Ale tylko słabsze. Jeżeli tragizm życia, przytłaczający świadomość jednostki, jest tak potężny, że wyraża się nie tylko najpospolitszymi pytaniami metafizycznymi: Jaki jest sens tego wszystkiego? Co dalej? – lecz także nieco dalszym: Skąd się bierze tyle cierpienia? Czym jestem sam? – wówczas gotowe dogmatyczne odpowiedzi tracą wartość. Dogmat ateizmu, że wszystko poznaje się rozumem, jak i dogmaty wyznań spychające wszystko na samowolę bóstwa, ukazują się jako drogowskazy wyprowadzające na pustynię.
Ale błąkanie się po bezdrożach wśród pobojowiska życia, a tak widzi świat swojej epoki człowiek wypędzony na poszukiwanie sensu istnienia przez lęk trwania w absurdzie i przez wzrastające poczucie własnej odpowiedzialności, takie trudne błąkanie się skłania do poszukiwania towarzystwa. Powstają małe grupki przyjaciół, tym mniejsze i trwalsze, im silniejsze i bogatsze wewnętrznie są osobowości poszukujących. Natomiast ciężej znękani przeciwnościami losu i ubożsi wewnętrznie lub młodsi doznają nagle olśnienia i radosnego uczucia ulgi, kiedy natrafią na zupełnie nowy, nieznany im dotychczas pogląd, przeciwny temu, co zwyczajowo dawniej przyjmowali na wiarę. Ale najczęściej ulgę daje spotkanie jednostki, promieniującej nadmiarem pewności siebie i bez wahań wskazującej drogę wśród ciemności. Im gorętsze pragnienie ratunku, tym łatwiejsze bywa poddawanie się przewodnictwu takiej pewnej siebie, obdarzonej zdolnością sugestionowania, jednostki. Nie razi ignorancja takiego przewodnika z bożej łaski we wszelkich innych sprawach, byleby był znachorem w sprawie uznanej w danej chwili za najważniejszą. Jest to podobnie, jak w dniach grozy wojennej, kiedy chodziło o wydostanie się z zasięgu nalotów i pożogi, kiedy to śmiały pastuch wart był więcej od wielce uczonego mieszczucha, który „zabłądzi między trzema drzewkami” (słowa J. Piłsudskiego).
Pilne poszukiwanie odpowiedzi na dręczące pytania, podsycane niepokojem, wynikającym z aktualnej sytuacji życiowej – oto według mnie bodziec skłaniający ludzi do łączenia się w grupy, wyrastające na sekty, bądź przystępujące do istniejących już sekt. Nie przeszkodzą temu wielkie liczebne wyznania ani ideologia filozoficzna szerzona przez instytucje laickie, ponieważ nie ma i nie będzie nigdy takiego zespołu teorii, ujmowanych w formę twierdzeń wyrozumowanych bądź opartych na starych dogmatach, które by zadowoliły wszystkich. Ludzie są nieskończenie różni, toteż sekt religijnych, jak i hipotez naukowych nie ubywa, lecz przybywa. Dlatego pierwszy misjonarz wedantyzmu, Wiwekananda, mówił w końcu ubiegłego stulecia zdumionym Amerykanom, że wcale ich nie chce nawracać, lecz radzi, żeby korzystali ze wszystkiego, co mogą dać sekty, że sekt powinno być jak najwięcej, żeby każdy natrafił na to, co mu jest potrzebne.
Do powstania sekty nie wystarcza skupienie się grupy poszukujących, oni są najpierw stroną bierną, klientami, stwarzają zapotrzebowanie. Jest to dopiero „dół” konsumencki. Czy stworzy spółdzielnię, w której wszyscy byliby równi – par inter pares? Jest to niezmiernie rzadki wypadek, zbliża się ku temu dzisiejsze kwakierstwo, ale i ono wyrosło z klasycznej sekty. Zbliżały się ku temu niektóre grupy naszych polskich arian, zwłaszcza w pierwszych dziesięcioleciach ruchu, w XVI stuleciu. Ale sekta staje się sobą dopiero wtedy, kiedy zjawia się druga jej część – góra organizacyjna, jest nią przewodnik i jego sztab, wyrastający dokoła przewodnika i tworzący aparat nowego stowarzyszenia-przedsiębiorstwa. Wybitna jednostka może być uznana za przewodnika przez ludzi przyjmujących głoszoną przez nią naukę, a mimo to nie powstanie z takiego skupienia sekta, przykładem są rozproszeni po całym naszym globie poszukujący przyjmujący wskazania dwóch szczególnych nauczycieli: Maharishiego i Krishnamurtiego. Dzieje się tak dlatego, że pouczają oni, jak poznawać samego siebie, a tego w żaden sposób nikt za nas nie załatwi! Każdy musi poznać istotę własnego „Ja” bezpośrednio sam, gdyby przystąpił w tym celu do sekty, zamknąłby sobie drogę i utknął na miejscu poddając się obcym rozkazom.
Muszę tu dodać niepokojące pytanie: czy przypadkiem kierownictwo aśramu pod Arunaćalą, gdzie jest grób ciała Maharishiego, nie uczyni z tego miejsca obiektu kultu, sprzecznego z nauką wielkiego nauczyciela? Jest to możliwe, toteż nie wiadomo, czy dwaj młodzi Czesi, którzy przybyli do aśramu na początku roku 1969, skorzystają w pełni z pobytu w tamtym miejscu. Nauka Śri Ramany jest uniwersalna i dostępna każdemu niezależnie od miejsca przebywania na Ziemi.
Każda sekta głosi, że daje ludziom i światu jedną receptę na wyzwolenie się ze wszystkich kłopotów – oczywiście na tamtym świecie. Stare sekty – a są nimi, według określeń Wiwekanandy, również najliczniejsze wyznania – tracą wpływy, kiedy narodom zbyt już ciąży doczesność. Zjawiają się wtedy młode sekty, zapowiadające rychły przewrót, kataklizm, bądź zstąpienie ładu niebiańskiego na Ziemię. Krańcowym absurdalnym wytworem marzeń o szczęśliwości niebiańskiej tu, na Ziemi, jest zapowiedź sekty zwolenników Alicji Bailey, która pisała o „powrocie Chrystusa”, oni zaś ustalili termin tego powrotu na rok 1975! Zgadzają się w terminie z Jehowitami. Jest to już odwrotność każdej religii, bo wszystkie religie poszerzają życie człowieka poza lata przebywania na Ziemi i wcale nie obiecują raju tutaj.
Szczególne, że i w takich sektach znajduje się sporo ludzi, których po pierwszym poznaniu trudno posądzać o brak rozsądku. Ale od sekciarstwa, nawet tego najliczniejszego, nie należy wymagać zgodności z logiką. Jest to miara nieprzydatna przy rozstrzyganiu, co da spokój ludziom, co im ukaże świat w jaśniejszym świetle. Ponadto czynnikiem bardzo ważnym jest wciąganie ludzi do uczestnictwa w działalności sekty, wtedy każdy czuje się „górą” w organizacji swego wyznania, a nie biernym szeregowcem.
Trzy oblicza sekty
Niezależnie od struktury wewnętrznej i od układu stosunków między hierarchią rządzącą sektą a jej wyznawcami, każda sekta, ściślej zaś rzecz nazywając – każde wyznanie – wygląda coraz inaczej przy spoglądaniu na nie od frontu, z boku i od tyłu. Widok z przodu, front, daje teologia i wszystko, co dane wyznanie „do wierzenia podaje”. Wyglądem fasad legitymują się wszystkie organizacje wyznaniowe, a różnice między tymi fasadami uważane są zwyczajowo za różnice najważniejsze. W praktyce jest inaczej. Wiwekananda zarzucał chrześcijanom amerykańskim w końcu ubiegłego stulecia, że potępiają islam, a sami pysznią się przykazaniem miłości bliźniego. W praktyce zaś to właśnie islam daje zrównanie ludzi wszystkich ras, widoczne w chwilach modlitwy, gdy stają obok siebie w jednym szeregu bogacz i nędzarz, biały i czarny, a do tego doprowadziło chrześcijaństwo.
Wiwekananda dał przykład spojrzenia na wyznanie „z boku”, na jego skutki społeczne, na to, jaką postawę w życiu przyjmują gorliwi wyznawcy danej religii. Najgorliwsi są zawsze neofici, bo pragną powiązać przyjęte dobrowolnie przykazania swego nowego wyznania z praktyką życiową, wierzą, że przez takie postępowanie zdobędą cel religii – zbawienie, żywot wieczny, uniknięcie nicości lub mąk wiecznych po śmierci, wszystko jedno, jak to nazywają, chodzi zawsze o osiągnięcie szczęścia po drugiej stronie bytu, a za życia spokoju.
Otóż stare, silne liczebnie wyznania nie wyróżniają się niczym szczególnym w masie swych wyznawców od reszty społeczeństwa – przy takim spojrzeniu na nie z boku. Natomiast młode sekty, jak o tym wspomniałem na początku niniejszych rozważań, wyróżniają się jaskrawo. Ta odrębność trwa dopóki sekta jest nieliczna, bądź też – sekta jest nadal nieliczna, bo trzyma się i dopóki trzyma się swych przykazań, swej odrębności (np. menonici nie biorą broni do ręki – trudne jest to wyznanie i dlatego nieliczne).
Niezwykły widok z boku daje sekta mormonów! Od frontu czci godne dziwactwo, ugruntowane na rzekomych księgach, odnalezionych przez założyciela, ale za to z boku braterstwo w praktyce, posunięte do rzeczywistej opieki nad każdym wyznawcą, bo każdy musi otrzymać pracę staraniem gminy. Ta zasada, przestrzegana bez uchybień, doprowadziła niespodziewanie do nagłego rozwoju bractwa mormonów w czasie ostatniego kryzysu w USA między obu wielkimi wojnami – bezrobotni napływali masowo! Oczywiście wierzenia mniej ich interesowały, a wielożeństwo już należało do przeszłości, nie wzbudzało więc ani wahań, ani zainteresowań.
Nie jest to typowa sekta, raczej wyjątkowa, ale zasługuje na większą uwagę. Sądzę, że nie udałoby się jej przeszczepić, pominąwszy teologię, na grunt europejski, bo czyż możliwe byłoby istnienie tak odrębnego organizmu gospodarczego, jakim musi być, w ramach gospodarki któregokolwiek z państw Europy Zachodniej, nie mówiąc już o krajach socjalistycznych.
Ale jeszcze jedna niezwykłość: mormoni zbawią całą dotychczas istniejącą ludzkość! Tak postanowili i robią to z olbrzymim nakładem kosztów, równającym się niemal kosztom budowy piramid. A dzieje się to tak: zakupują mikrofotografie metryk urodzenia osób we wszystkich krajach na świecie lub innych dokumentów, tam gdzie nie było metryk, potem te świadectwa istnienia osób w niedawnych i dawnych czasach poddają w swej świątyni w Salt Lake City obrzędowi chrztu per procura i… w ten sposób przyjmują duszyczkę na łono swego wyznania: będzie zbawiona! Możliwe więc, że i ja jestem już mormonem, i Wy także, drodzy przyjaciele, bo i nasze metryki już tam są u nich, i to dobrze schowane, w schronie podziemnym w skałach, których nic nie przepali (płacą 0,20$ za duszyczkę; PRL też sprzedaje „martwe dusze”).
Nie wiem, co sądzić o tak niezwykłym przedsięwzięciu. Przywykliśmy do tego, że wielkie liczebnie wyznania stają się istnymi fabrykami pieniędzy, ale nie kwapią się z wydatkami. Zasłaniają starannie widok na tyły swych organizacji, na swe przedsiębiorstwa. Działanie mormonów dowodzi, że w sprawach majątku wyznania mają u nich głos ludzie szczerze wierzący w hasła wpisane na frontonie, że – w takim razie – widziani i z przodu, i z boku, i od tyłu są tacy sami – szczerzy wobec swoich i samych siebie. Czy tak jest, czy też kieruje nimi szczególny fanatyzm, skłaniający do opieki, a zarazem do niezrozumiałych dla obcych czynów marnotrawstwa?
Chyba nigdy trzy oblicza sekty – prorok, uczniowie pragnący zarówno zbawienia po śmierci, jak i raju doczesnego, oraz jako trzeci gospodarz, intendent, w skrytości duszy potencjalny Judasz, nie są przeniknięte jednym duchem. Zdarza się to zaledwie w pierwszych chwilach i to na krótko, potem następuje podział, nie zawsze widoczny na zewnątrz, lecz głęboki.
[Nowy Testament zawiera ułamkowy opis czynu Judasza. Opisy z apokryfów uzupełniają to zdarzenia, np. „Ewangelia doskonałego życia Jezusa-Marii” ukazuje Judasza jako prawowiernego ortodoksa Żyda, oburzonego herezją Jezusa: „Nie pozwolił zabić baranka, użył macy zamiast baranka” – mówi do Kajfasza. To zostaje uznane za główną winę proroka, uciążliwego dla Sanhedrynu, ponieważ ciągną za nim tłumy żądne przede wszystkim uzdrowień.]
Judasz – to oblicze sekty od tyłu. Każdy prorok, każdy reformator jest niejako głową nowej komety zjawiającej się na niebie marzeń ludzkich. Uczniowie są „ogonem komety”. Ale nowy ruch szerzy się nie na niebie, jak można to powiedzieć w przenośni, lecz na ziemi w trudnych warunkach szarego bytowania. Oprócz uczniów zjawiają się węszący wielką dla siebie okazję Judasze i ci organizują aparat władzy w nowej sekcie, chociażby na razie możliwości były minimalne. Po prostu typ psychiczny władcy dostrzega odskocznię i korzysta z niej. Nie jest to wina proroka.
Każda grupa ludzi, chociażby to było towarzystwo miłośników szczególnego gatunku cygar (jak powiedział ongi historyk, prof. Ehrenkreutz), musi zajmować się polityką. Każda sekta zajmuje zawsze stanowisko, które można ocenić od strony polityki. Ale i każda grupa polityczna jest swoistą sektą i dzieje się z nią to, co z sektami: ma swych proroków, męczenników i Judaszów. Przy szybkim toczeniu się dziejów, z samych swych twórców czyni męczenników (przykłady znamy).
Hasła wyrażające ideę a działanie sekty podejmującej te hasła – wiadomo jak to się zawsze różni, gorzej – jak to bywa sprzeczne. Większość rozłamów w wielkim ruchu religijnym lub politycznym powstaje z pobudek szlachetnych, powrotu do czystej idei, bez krzywdzenia wyznających tę ideę. Ale w każdej takiej uzdrawiającej ruch sekcie powstaje ośrodek umacniający jej działanie i oto zjawia się ponownie to samo, co miało być usunięte: zaczątek organizacji „tyłów”, które rychło ze środka działania staną się same sobie celem, chociaż nie będzie to wyrażone słowami na piśmie.
Narkotyk
Szukanie schronu jest głównym bodźcem stowarzyszenia się w sekty. Znużenie, zmęczenie, rozpacz wobec widoku długiej ścieżki życia, wiodącej nieuchronnie ku przemianie, zwanej śmiercią, lęk prze nieznanym skłania do sięgania po narkotyk. Narkotykiem może być po prostu wódka, ale może być nim także fanatyczny zastrzyk wiary, głoszonej przez nową sektę albo nawet przez jedną z „reguł” starego wyznania. Wódka oszałamia i zabija na raty, fanatyzm znieczula na strach i oszałamia. Jedno i drugie szkodzi zdrowej osobowości, pozbawia ją zdolności samodzielnego orientowania się w zjawiskach życia i odwagi dokonywania wyboru w ważnych chwilach, kiedy trzeba decydować się na czyn. Pijak i tępo wierzący – obaj boją się myślenia, boją się spojrzenia na całość swego życia, nie chcą wiedzieć o najdalszej przyszłości, gdyż są przekonani, że fale szarej codzienności unoszą ich… w nicość. Przywódcy sekt zapewniają z mocą hipnotyzowania, że wiedzą, co jest poza progiem tajemnicy, jakże więc błogo jest przyjąć to na wiarę bez potrzeby myślenia, które i tak nic nie da.
Wielkim dobrodziejstwem sekt jest ratowanie ludzi przed pijaństwem, połowicznym dobrodziejstwem jest obdarzanie ich spokojem, wyzbyciem się lęku przed śmiercią, tylko połowicznym, bo odbywa się to kosztem utraty samodzielności. Każdy szaman nakazuje swym wyznawcom wierzyć, że ma sposób zmuszenia istot niebiańskich do udzielenia pomocy ludziom, ale wpada w szał gniewu, kiedy usłyszy czyjeś słowa, że nikt nie zmusi istot wyższych do działania, lecz każdy może sam rozewrzeć się na działanie sił wyższych i wyjść za życia poza próg śmierci. A tylko to da człowiekowi spokój i odsłoni tajemnice.
O co chodzi?
Przez całe życie jesteśmy na wiecznym pobojowisku, przez całe życie w ciele. Jesteśmy zewsząd osaczeni, groza śmierci czai się zewsząd. Żeby to w pełni uświadomić sobie, pomyślmy o losie zwierząt, od których różnimy się tak niewiele, ale ponad które wyrastamy świadomością o sobie samych. Chodzi o to, żebyśmy znaleźli wyjście poza pobojowisko, na którym – chcemy czy nie chcemy – musimy złożyć swe kości. Chodzi o to, żeby nie oszałamiać się fantazjami, głoszonymi przez sekty, bo są one narkotykami, jak wódka dawana żołnierzom przed bitwą, lecz świadomie poszukiwać wyjścia poza rzekomy kres istnienia.
Wyjście jest i można je znaleźć za życia, ale nie wejdzie się z ciałem do innej krainy, lecz bez ciała i nie porzucając go przedwcześnie naumyślnie, a dopiero po naturalnym zgaśnięciu jego sił. Marzenia o „cielesnym wniebowzięciu” są naiwną i wielce szkodliwą bajeczką dziecinną, wspartą – niestety – dogmatem znanego wyznania w XX stuleciu, w środku Europy. Jest to jeden z dowodów bynajmniej nie wyższości białej rasy, bo wszak wylągł się w głowach białych dostojników, zagwoździł wyobraźnię licznej rzeszy wierzących o różnych kolorach skóry.
Wiara w zaprowadzenie ładu boskiego na Ziemi przez powracającego na ten padół Chrystusa, tak samo wiara w „uratowanie” ludzkości przed fizyczną zagładą przez półboskich wysłanników z sąsiednich planet – są to wszystko narkotyki bardzo prymitywne, odwodzące ludzi od poszukiwania prawdziwego wyjścia z niedoli, to zaś znaleźć można jedynie w sobie.
Trzeba wiec dowiedzieć się, jak odnajduje się w sobie takie wyjście. Wyobraźmy sobie, ze cały świat dookoła jest jak kraina ogarnięta pożogą wojenną. Nie możemy czekać aż uciszy się zgiełk bitew, płacz i zamęt, bo zmienia się tylko technika i zmieniają się tłumy uczestników, lecz walka trwa wiecznie. Musimy znaleźć chwile – i to codziennie – w życiu swym na tym „pobojowisku”, kiedy wyłączymy się ze wszystkiego i będziemy zagłębiali się w stan zupełnej ciszy, w stan pełnego uspokojenia ciała, uczuć i myśli, według wskazań, które znajdziemy w naukach mędrców takich jak Maharishi i w pismach ich uczniów.
Kiedy uda nam się dojść do poznania „samych siebie” i zarazem najwyższej Rzeczywistości, a stan takiego wejścia w siebie może trwać według ziemskiej miary czas krótki, lecz da olbrzymią wiedzę bezpośrednią o życiu, wówczas możemy nadal spokojnie uczestniczyć we wszystkim już bez ulegania lękom, bo wiemy wtedy z własnego doświadczenia, bez potrzeby „wiary”, czym jest całość naszego prawdziwego życia, jakiego Ogromu jesteśmy uczestnikami, a jak niewiele mamy obecnie. I nie będziemy tęsknili z góry do ciał, w których jeszcze przebywamy, a które z chęcią szczerą opuścimy.
Co może dać „religia zorganizowana”?
Wiedzący, czyli człowiek, który za życia zajrzał poza próg doczesności, nie potrzebuje wiary, bo zna bezpośrednio co najmniej skraj Nieskończoności. Wiedzących jest więcej niż przypuszczają ludzie wierzący i niewierzący. Nie mogą oni „trąbić” dookoła o swym wniknięciu w Rzeczywistość, mogą jedynie przekazywać nieco wskazówek, jak należy usuwać przeszkody na swej drodze, jak oczyszczać swe wnętrze, swą świadomość. Wcale zaś nie mogą ukazać swym przyjaciołom samego stanu wyższej świadomości, ani opisać słowami mowy tego, czym jest się poza ciałem. Pouczenia takie mogą odbywać się od człowieka do człowieka, a nie masowo. Korzystać też z nich mogą nieliczni, podobnie jak nieliczni stają się wielkimi muzykami lub mistrzami pędzla. Tak jest obecnie, być może w przyszłości więcej będzie w ludzkości jednostek dojrzewających do przezwyciężenia ciężaru zmysłów.
Wielkim, według mnie, największym Nauczycielem naszego stulecia był Maharishi. Przybywały do niego niemal gromady. Każdy doznawał tam ukojenia, w aśramie pod Arunaćalą, ale do stanu wejścia w Świadomość Kosmiczną, do Mokszy według terminologii hinduskiej, dochodziło niewielu. Maharishi nie tworzył nowej „religii zorganizowanej”, nawet w porę zapobiegał skłonnościom do tego u swych uczniów – kiedy jeden z nich powiedział, że pragnie na zawsze pozostać przy „Bhagawanie” (Błogosławionym), usłyszał odpowiedź, że musi w sobie znaleźć „Bhagawana”.
Cóż by się stało, gdyby poszukujący, korzystający z nauk Maharishiego, utworzyli „religię zorganizowaną”? Treść nakazań pozostałaby na razie nietknięta, ale kiedy aparat, złożony z ludzi i urządzeń, służących do rozsyłania druków, organizowania pielgrzymek pod Arunaćalę, przybrałby dość duże rozmiary, zaczęłoby się kodyfikowanie wskazań, redagowanie skrótów, słowem utworzono by „kanon”. Fronton byłby wystylizowany według smaku kierowników aparatu, powstałaby nowa „kościelność”, a więc przedsiębiorstwo, które dla dogodzenia mniej uduchowionym nie pogardziłoby tworzeniem mitologii, ukazującej postać Wielkiego Ojca i Przyjaciela, Maharishiego, jako zbliżoną do bóstw hinduskich, promieniującą baśniowymi kolorami. Czciciele spośród chrześcijan dodaliby zapewne mit zmartwychwstania, a konsekwentnie postępując musieliby dodać wniebowzięcie. Strzeżmy się przed takim nieszczęściem!
Wcale to jednak nie znaczy, żeby „religia zorganizowana” była zawsze bez wartości. Poszukujący samotny może stać się pięknoduchem, odludkiem, ślepym na niedole ludzkie, którym – gdyby je dostrzegał – mógłby pomóc, a przecież „pomagając innym pomagamy sobie”. Sekta daje okazję do pomagania innym i to jest jej główną wartością. Przesądy mormonów mogą być i są śmieszne, ale pomoc udzielana przez nich swoim neofitom jest faktem poważnym, a jako fakt jest też przykładem dla innych. Taką jasną stronę można dostrzec w każdej sekcie.
Nawet najmłodsza sekta bywa podobna do drzewa w dziewiczej puszczy tkwiącego korzeniami w grubym pokładzie próchnicy, utworzonej z resztek martwych, dawno już nieistniejących olbrzymów leśnych. Każda sekta w swej teologii i w swych mitach powtarza to samo, co było żywą treścią wierzeń w dawnych religiach, a teraz przyjmowane jest zwyczajowo, bezkrytycznie, jakby to był niezbędny do podtrzymania gmachu filar, chociaż jest to już tylko ozdoba sztukateryjna, niezwiązana organicznie ze strukturą właściwą. Mit o zmartwychwstaniu, przedchrześcijański, uznawany jest za taki filar nadal, jak przed tysiącami lat, chociaż dotyczy teraz innej postaci wcielonego Boga. Większość chrześcijan jest przekonana, że mit ten musi być przyjęty do wierzenia jako warunek wejścia na drogę życia duchowego.
Przynoszenie dzieci przez bociana też jest mitem, ale nikt nie upiera się, żeby dorośli mieli w ów mit wierzyć. Bądźmy dorośli w sprawach religii i pozbądźmy się mitów. Nie zabraknie dzieci bez wiary w bociana, nie zginą religie bez mitów, staną się „dorosłe” – poważne i oczyszczą się z wielu obciążeń.
Sekta bez mitów może stać się przystanią dla poszukujących śmiałych badaczy i może ratować ich przed smutnym losem odludków. A takich jest sporo, są to najczęściej ludzie nieśmiali, wrażliwi. Szorstkich zaś antyklerykałów, poszerzających swą niechęć do kleru wszelkich wyznań i do spraw religii, może też uratować przed takim zacieśnianiem poglądu właśnie sekta bez mitów. Ale potrzebne jest ponadto pozbycie się przez taką sektę „tyłów”, przedsiębiorstwa. Jest to możliwe. O ile wiem, zbliżają się do takiego ideału sekty: unitarianizm i kwakierstwo na Zachodzie.
Przypomina mi się w tej chwili pewne zdarzenia z życia organizacji społecznych w Polsce przed Drugą Wojną. Powołano do życia poważną instytucję, chodziło o zaprojektowanie budżetu, a w nim o wysokość wynagrodzenia kierownika. Ku wielkiemu zdziwieniu obecnych przedstawiciel instytucji macierzystej, której fundacją miała być instytucja powstająca, zaproponował bardzo niskie wynagrodzenie dyrektorskie, i przeforsował uznanie i przyjęcie tego projektu. Potem okazało się, że było to celowe i dodatnie ze stanowiska etyki społecznej: posada nisko opłacana nie pociągała żądnych żeru jednostek, a wykwalifikowany specjalista kierownik był dodatkowo wynagradzany z innego funduszu. O tym jednak nie wspomnieli główni organizatorzy zawczasu, żeby nie stwarzać przynęt.
Sekta ściągająca dziesięcinę albo chociażby bez tego, w inny sposób gromadząca fundusze, musi nie tylko rozwijać swe gospodarstwo, lecz także musi urozmaicać rytuał i tworzyć skomplikowaną dogmatykę, chociażby zaczynała od jednego, krótkiego, bardzo prostego twierdzenia. Jedno z drugim idzie w parze, a bodźcem napędowym rozwoju są potrzeby ziemskie wyznania jako przedsiębiorstwa. Cóż więc może ono dać poszukującym?
Taka wielostronnie rozbudowana sekta zwalcza wszelkimi sposobami konkurencję, która w oczach społeczeństwa wygląda na mniej lub wcale niezachłanną. Mariawici, początkowo proboszcze katoliccy, stali się konkurencją, ponieważ za posługi, chrzty, śluby, pochówki, brali co łaska i nie byli sprawnie działającą pompą ssącą: sprzeciwiali się odrzuceniu reguły już przyjętej dobrowolnie i zostali usunięci, stali się więc sektą mimo woli. Malarz Albert Chmielowski[1] zajął się nędzarzami z własnej woli, z popędu czystego serca i wcale nie zamierzał kłaść habitu zakonnego na grzbiet, zmusili go do tego szantażem: albo będzie służył ofiarnie nędzy, ale pod firmą katolicyzmu, albo… Alternatywa pod władzą Jego Apostolskiej Mości Cesarza Austrii była prosta, uznanie co najmniej za wariata i wyrzucenie poza nawias życia. Dobry może być tylko katolik! Albert Chmielowski stał się wbrew woli „bratem Albertem”.
Co jest możliwe, jaka forma współdziałania?
Stawiam to jako pytanie otwarte – przyjaciołom. Przyjrzyjmy się działaniu unitarian czeskich (którzy zajęli się poważnie upowszechnianiem wiadomości o drogach jogi), działaniom kwakrów w różnych krajach Zachodu i innym podobnym organizacjom. Tamci zebrali już dość dużo doświadczeń i w niektórych skupieniach umieją balansować na skraju sekciarstwa i zupełniej swobody jednostki. Dowodem tego są częste okrzyki alarmu, rozlegające się w ich pisemkach, lojalnie publikowane w celu przedyskutowania sytuacji do końca, mianowicie niektórzy spośród sympatyków, a może i dawniejszych uczestników, ale przywykłych do szukania odpowiedzi na wszystkie pytania wyłącznie w Biblii lękają się zejścia na bezdroża, gdy widzą w swym otoczeniu całe grupy zwracające się ku innym źródłom.
Wiwekananda powiedział z wielkim poczuciem humoru, że niech się twórca nowej sekty oddali na dwadzieścia kilometrów, wnet grono jego wyznawców rozpadnie się na dwadzieścia części! Przyjmijmy to jako wskazanie, rozpadnijmy się od razu, od początku na tyle części, ile osób zbierze się w naszym towarzystwie. Ale spotykajmy się i bądźmy przyjaciółmi, uznając, że każdy i każda z nas stanowi równoprawną sektę. Coś jednak wspólnie będziemy mieli. Ale nie będą to ani dogmaty, ani mity, nie stworzymy też „tyłów”, czyli przedsiębiorstwa sekty.
Jest to szalenie trudne, bo wszak każda grupa odruchowo i niepostrzeżenie wywyższa jedną z osób swego zasięgu na wodza. Wtedy kończy się wolność, tak niezbędna na drodze życia duchowego. Krishnamurti wśród wielu na pozór przeciwstawnych twierdzeń wypowiedział – chyba nie jeden raz – bardzo ważne: „Boga nie można przywołać, przychodzi sam. Ale nie może przyjść, dopóki nie ma w nas wolności, a tej wolności nie mogą nam dać żadne metody, ćwiczenia, reguły”.
Tęsknimy do ładu, zabezpieczenia się przed przykrymi niespodziankami, chcemy być silni, pragniemy wzrastać, osiągać wciąż coś nowego. Działa tak w nas naturalny instynkt zdobywania, wrodzony każdemu zdrowemu człowiekowi, a zwalczany tylko w zakonach o regułach ascetycznych. Zdobywanie w świecie zewnętrznym znamy wszyscy: jest ono proste. Trudność wielką sprawia zdobywanie „wewnętrzne”, na drodze życia duchowego, gdyż jest ono odwrotnością znanego nam zdobywania. Jest ono podbojem własnego egoizmu. Przywódca sekty jest człowiekiem z góry skazanym na przegrywanie. Dlatego też prawdziwi święci nigdy nie organizowali religii w nowe wyznanie. Znacie może powiedzenie: „I wśród katolików spotyka się ludzi religijnych”. Ma ono sens: „Religijni prawdziwie katolicy są religijni nie dlatego, że są w tym wyznaniu, lecz pomimo tego”. Ale dotyczy to wszystkich wyznań. Samo należenie do najdoskonalszej sekty nie uczyni z nas doskonalszych.
Człowiek rodzi się i umiera samotnie, działa wśród świata, dochodzi do wyjścia ponad samego siebie za życia na świecie również samotnie i dopiero po tym „wyjściu”, po powtórnych narodzinach przestaje być samotnym na zawsze – wchodzi w ocean Życia wszechobejmującego.
[1] Adam Hilary Bernard Chmielowski herbu Jastrzębiec, znany jako święty Albert Chmielowski oraz święty Brat Albert (ur. 20 sierpnia 1846 w Igołomii, zm. 25 grudnia 1916 w Krakowie) – polski zakonnik franciszkański, założyciel zgromadzenia albertynów i albertynek, powstaniec, malarz, święty Kościoła katolickiego, znany z pełnej poświęcenia pracy dla biednych i bezdomnych.