Rozdział 21 Grób muzułmańskiego świętego
Pewnego dnia jeden z moich przyjaciół zaprosił mnie do wzięcia udziału w nabożeństwie w meczecie w Tiruvannamalai. Poszedłem i usłyszałem dziwną historię pewnego muzułmańskiego Hadźiego (hajji), czyli świętego. Pochodził on z północnych Indii. Na kilka dni przed swą śmiercią powiedział do swoich uczniów: „Gdy opuszczę swą cielesną postać, duch mój pozostanie z wami. Niechaj przychodzi do mego grobu każdy, bez różnicy wiary czy statusu społecznego, ilekroć będzie potrzebował pomocy. Niechaj wyrazi swą potrzebę lub swe życzenie tak jasno i wyraźnie, jak gdyby stał przed mą obecną widzialną postacią. Na pewno usłyszę jego prośbę i przekażę ją Najwyższemu, który ją spełni przez wzgląd na swego sługę”.
Opowiadano mi o wielu przypadkach udzielenia takiej pomocy, niezależnie od wyznania zarówno muzułmanom, jak hindusom i chrześcijanom. W kilka dni po zwiedzeniu pieczar, pewnego pięknego wieczoru, odwiedziłem grób owego Hadźiego. Grób znajdował się w skromnej, słomą krytej chacie. Nikogo tam nie było z wyjątkiem starego odźwiernego meczetu, który mieszkał w pobliżu i dbał o kadzidła, palące się u grobu w dzień i w nocy. Grób był bardzo skromny, w kształcie prostokąta. Dwa małe światła paliły się na balustradzie werandy, obiegającej chatę dookoła. Z jednej strony chaty widać było białe mury meczetu, z drugiej równinne, wyschnięte pola.
Spokój i cisza panowały w tej skromnej grobowej kaplicy. Słońce właśnie zachodziło – pora sprzyjająca medytacji – a że i miejsce nadawało się do tego, zostało mi w jednej chwili dostatecznie dowiedzione.
Psychiczna atmosfera Indii różni się bardzo od atmosfery większości innych krajów. Można by powiedzieć, że nastroje kontemplacyjne unoszą się tam w samym powietrzu. Fakt ten stanie się łatwo zrozumiały, jeśli przyjmiemy, że żadna energia w naturze nie ginie. Miliony istot ludzkich, często obdarzonych niezwykłymi siłami duchowymi, promieniujących silnie od niepamiętnych czasów, zasilały atmosferę Indii potokami energii, wytwarzanymi przez swe medytacje. Ponadto jeszcze i myśli wielu mieszkańców dążą ku celom ponadnaturalnym, wszystko więc razem wytwarza szczególny magnetyzm, zwłaszcza w tak zwanych świętych miejscach, jak aśram i jego otoczenie.
Grób świętego muzułmańskiego stał się dla mnie jednym z takich właśnie miejsc magnetycznych. Gdy po kilku minutach usunąłem z mej świadomości widzialny świat, odczułem świadomie obecność Hadźiego. Zdawało mi się, że jakaś życzliwa i niezwykle dobra osoba pyta mnie o moje potrzeby i życzenia, i nalega, abym je wypowiedział otwarcie, bez bojaźni i bez zastrzeżeń. Ja jednak nie miałem żadnych życzeń, z wyjątkiem tej jednej myśli, która była w moim umyśle stale, nawet w obecności Maharishiego. Trudno to określić, ale dla tych, którzy znają filozoficzną terminologię hindusów, najlepszym określeniem byłoby „pragnienie wejścia w nurt dhjany[4] (kontemplacji)”. Owego wieczoru poniósł mnie ten nurt dalej, niż się spodziewałem.
* * *
W ciągu następnych tygodni kilka razy wracałem do tego cichego grobu. Miałem do rozwiązania parę zawiłych i trudnych zagadnień. Jedno z nich wydawało się zupełnie beznadziejne, bowiem z punktu widzenia fizycznych możliwości rozwiązanie nie było możliwe. A jednak, w trzy dni po moich ostatnich odwiedzinach i prośbie o pomoc, skierowanej do Hadźiego, nadeszło szczęśliwe i nieoczekiwane rozwiązanie, samo przez się, bez żadnej interwencji z mojej strony.
Ci spośród moich czytelników, którzy żyją na powierzchni rzeczy, mogą zareagować na tę historię w sposób bardziej wygodny niż roztropny, mówiąc bez namysłu: „Och, to był zwykły przypadek”. Kiedyś poprosiłem takiego wyznawcę przypadku, aby zechciał mi wytłumaczyć, co właściwie znaczy dla niego to słowo i jaki zakres zdarzeń obejmuje. Niestety, napotkałem zupełny brak zdecydowania. Ani mój rozmówca, ani nikt inny nie był w stanie dać mi logicznej odpowiedzi, mimo iż twierdzili, że doskonale znają znaczenie tego słowa i że „to przecież tak jasne, każdy powinien to rozumieć”. Do dzisiaj nie usłyszałem właściwej odpowiedzi.
Rozdział 22 W aśramie Śri Aurobindo
Jeden z moich przyjaciół zawiadomił mnie, że za kilka tygodni Mistrz Śri Aurobindo Gosh będzie udzielał darśanu. Odbywa się to dwa razy w roku w jego aśramie w Pondicherry.
Zetknąłem się już wcześniej z jego naukami, gdyż książki przez niego napisane były publikowane na Zachodzie i cieszyły się dużym powodzeniem. Gdy przebywałem przed laty w Paryżu, nabyłem tam małą książeczkę pod tytułem Wybrane myśli i aforyzmy Śri Aurobindo. Podobała mi się wtedy dla jej śmiałych i jasnych koncepcji, i z pewnością opierała się na głębokiej mądrości. Założona przez Śri Aurobindo okultystyczna szkoła w Pondicherry stawiała sobie za cel duchowe i kulturowe zjednoczenie Wschodu z Zachodem oraz przygotowanie grupy duchowo oświeconych liderów, którzy byliby zdolni poprowadzić przyszłe pokolenia ludzkości. W rezultacie laicy często nazywają aśram Śri Aurobindo szkołą magiczną.
Aby być dopuszczonym do darśanu, trzeba otrzymać specjalne pisemne zezwolenie. Powiedziano mi, że zdobycie go nie jest wcale łatwe, zwłaszcza jeśli nie ma się znajomości wśród personelu aśramu. Ja jednak nie miałem z tym trudności i 14 sierpnia wsiadłem do pociągu, jadącego do Pondicherry.
Podróż trwała znacznie dłużej niż powinna, z powodu formalności na granicy (Pondicherry jest kolonią francuską), które ciągnęły się około trzech godzin. Po opuszczeniu dworca kolejowego zauważyłem, że całe miasto jest udekorowane francuskimi i indyjskimi flagami. Obchodzono właśnie drugą rocznicę niepodległości Republiki Indii. Gubernator francuski, zręczny polityk, nie chcąc drażnić ludności indyjskiej, rozkazał wywiesić na budynkach rządowych flagi obu państw, a ludność żarliwie przyłączyła się do tego i małe miasto przybrało wygląd bardzo uroczysty. Widać było również liczne patrole czarnych francuskich żołnierzy na rowerach, prawdopodobnie Senegalczyków z Afryki. Jeden z nich, sierżant, wskazał mi drogę do aśramu, posługując się całkiem znośnym językiem francuskim.
Placówki aśramu ulokowane są w licznych budynkach, a całość jest bardzo sprawnie zorganizowana i zarządzana. Długie kolejki ustawiające się po bony jedzeniowe i kwaterunkowe obsługiwano natychmiast. Darśan naznaczono na godzinę trzecią po południu. W porze obiadowej siedziałem w jednym z dużych pokoi willi, gdzie wydawano posiłki przybyłym gościom. Obowiązywała częściowa samoobsługa, wegetariańskie dania były dobrze przyrządzone, a chętni mogli dostać również chleb i mleko. Pomieszanie zwyczajów hinduskich i europejskich wyglądało lekko absurdalnie, gdyż goście siedzieli na podłodze na czystych matach, przy miniaturowych stoliczkach z widelcami i nożami w dłoniach. Między odwiedzającymi i w samym aśramie było wielu ludzi z Zachodu. Ulice graniczące z aśramem były zatłoczone samochodami najnowszych konstrukcji, a że było bardzo gorąco, tysiące przybyszów opróżniło wnet małe sklepiki Pondicherry z napojów chłodzących. Nie byłem jedynym, który musiał zaspokoić pragnienie ciepławą wodą. Po zwiedzeniu maleńkiego portu, ze statkami cumującymi przy drewnianych pomostach, zrobiłem sobie małą sjestę pod drzewami, ale nawet bliskość oceanu nie ochładzała tu powietrza.
Gdy o godzinie trzeciej po południu otwarto bramę aśramu, około 2000 osób ustawiło się czwórkami w długiej kolejce. Byli tu przedstawiciele całych Indii i wielu innych krajów. Kolejka posuwała się powoli i długo trwało, zanim w końcu zbliżyłem się do domu Mistrza i wszedłem do środka. Na ścianach wisiały portrety Śri Aurobindo i jego współpracowniczki i towarzyszki, pewnej damy francuskiej, dawnej aktorki, która w swej młodości była wielką pięknością. Dama ta znana jest obecnie jako Matka i kieruje administracją aśramu z wielką wprawą i energią. Sam Mistrz Aurobindo nie zajmuje się sprawami gospodarczymi szkoły, lecz prowadzi życie ściśle kontemplacyjne. Matka zajmuje się również około 200 uczniami, jak się zdaje bez większego wysiłku. Uczniowie, skoro zostaną ostatecznie przyjęci, zwykle darowują całe swe ziemskie mienie aśramowi, który potem troszczy się o wszystkie ich potrzeby. Ich kłopoty materialne zostają usunięte, a każdy członek tej szczególnej wspólnoty jest posłuszny rozkazom Matki. Ponieważ każdy z nich wykonuje jakąś pracę lub zawód, aśram utrzymuje się praktycznie sam, jak klasztor katolicki. Istnieje szczegółowy plan pracy, lekcji i medytacji.
Posuwając się wolno w kolejce, zobaczyłem na ścianach sentencje, które mówiły, że najwłaściwszą postawą jest postawa medytacji i milczenia. Przy okazji słyszało się, że matka jest jasnowidzącą i że czasami odsyłano niektórych bardziej krytycznie nastawionych przybyszów, nie dopuszczając ich do zobaczenia Mistrza.
Gdy zbliżyliśmy się do sali, zobaczyłem Śri Aurobindo i Matkę, siedzących w szeroko otwartych drzwiach wejściowych. Na prawo i na lewo stały duże pojemniki, przeznaczone na kwiaty i podarunki. W końcu zobaczyłem tę dziwną parę. Kolejka posuwała się powoli i mogłem się im spokojnie przyjrzeć. Siedzieli nieruchomo w głębokiej koncentracji. Śri Aurobindo był mężczyzną wysokim, miał białe włosy, a jego oblicze przypominało raczej Europejczyka niż Hindusa. Jego przenikliwe oczy patrzyły w przestrzeń, wysokie zaś czoło wskazywało na dużą inteligencję. Doznałem przemożnego wrażenia potężnych sił mentalnych, wibrujących wokół tej pary. Twarz Matki była częściowo zakryta woalką, przymocowaną do jej sari. Oczu jej nie mogłem dostrzec. W całej jej postaci widoczna była ta sama, silna koncentracja. Wyglądała na starszą od Mistrza, który liczył wówczas około 74 lat, jak mnie poinformował jeden z mieszkańców aśramu. Gdy zbliżyłem się do nich na odległość dwunastu stóp, doznałem szczególnego uczucia w gardle i karku, jak gdyby stawały się sztywne i sparaliżowane. Z pewnością nie byłbym mógł w tej chwili wypowiedzieć słowa, ani uczynić żadnego innego ruchu, prócz powolnego posuwania się z kolejką. Umysł mój jednak pracował jasno, jak zwykle; myślałem o astralnej sferze ochronnej, którą otaczają się niektórzy okultyści. Nie ulegałem nigdy tak zwanej sugestii hipnotycznej i nigdy nie można było mnie zahipnotyzować. Dlatego i w tym wypadku nie nastąpiło zmącenie mej świadomości. Wydawało mi się tylko, że moje ciało fizyczne krępuje jakaś niewidzialna siła. To szczególne odczucie trwało, dopóki nie oddaliłem się od tej pary na tuzin kroków. Potem wszystko powróciło do stanu normalnego; byłbym mógł znów mówić, gdybym tego zapragnął, panowało bowiem całkowite milczenie w chwili, gdy szereg przesuwał się przed Mistrzem i Matką.
To było wszystko, czego doznałem w obecności Śri Aurobindo. Nie było ani śladu tej wzniosłej atmosfery duchowej, jaką się wyczuwa w obecności Maharishiego, ani tego cudownego wewnętrznego spotkania i żywej inspiracji, które promieniują od Rysziego.
Nie mam zamiaru czynić porównań; rozmawiałem bowiem z kilku uczniami, spoglądającymi na swego Mistrza Aurobindo z wielką czcią i miłością. Jednakże każdy człowiek potrzebuje swego własnego Mistrza, a ten nie był moim. To wszystko, co mogę powiedzieć.
Później odwiedziłem prowadzony przez aśram, dobrze zaopatrzony sklepik z książkami i bibliotekę. Byłem zaskoczony widząc obok prac samego Mistrza publikacje wielu dawnych przyjaciół, znanych mi z młodości – popularne dzieła o zachodnim i wschodnim okultyzmie, i filozofii, i o rozwijaniu ukrytych w człowieku mocy. Znajdowały się tu teksty o koncentracji, medytacji i nawet o hipnozie, przeważnie w językach francuskim i angielskim. Ale cała ta fascynująca mnie niegdyś lektura, teraz w moich oczach straciła swój czar. Zdałem sobie sprawę, że straciłem zainteresowanie do wszystkiego, co nie miało związku z moją ścieżką. Było tak, jak gdyby poznanie bezpośredniej ścieżki, wskazanej przez mego Mistrza, podświadomie wyłączyło wszystko inne. Wyglądało na to, że pragnienie umysłu aby wszystko badać zaczęło zanikać. Wasany[5], do pewnego stopnia, straciły swoją moc nade mną. Teraz pojąłem, skąd pochodził ów spokój umysłu, którego długie lata szukałem. To porównanie mojej przeszłości z teraźniejszością było ostatnim tego rodzaju i prawdopodobnie jedyną korzyścią, jaką odniosłem z wizyty w Pondicherry.
Wieczorem wziąłem udział w medytacjach i nabożeństwie, odprawianym w dużej sali aśramu. Wszystko przebiegało gładko i harmonijnie, i pełne było głębokiej treści symbolicznej. Tłum biało odzianych uczniów i odwiedzających wypełnił olbrzymią salę. Po chwili pojawił się Mistrz z Matką. Oblicze jego, pełne godności i silnej koncentracji, było uroczyste i natchnione.
Ale mimo tego wszystkiego byłem jak nieobecny, moja prawdziwa istota przebywała bowiem setki mil na zachód, w świątyni z szarego indyjskiego granitu. Tam bowiem, widoczny poprzez niebieskawe smużki kadzidła, pomiędzy kilku uczniami i czcicielami, dobiegający kresu swego ziemskiego żywota siedział Ten, do którego drogę wskazała mi łaskawie Opatrzność w tym decydującym okresie mojego życia. Ten, który zapalał i rozpromieniał wokół niewidzialne, mistyczne światło, ożywiając w nas pamięć tego samego światła, ukrytego w głębiach naszych własnych serc.
Światło to wznosi się ponad wszelkie teorie i nauki umysłu. My, którzy siedzimy przed Mędrcem z Arunaćali, z niego czerpiemy pomoc w każdej potrzebie. Z tego światła pochodzi wszelka wiedza, którą wyrazić można w języku umysłu. To światło jest źródłem każdego wtajemniczenia, a bez niego nie można zrozumieć należycie żadnego pisma świętego, ani osiągnąć prawdziwego spokoju. Ono bowiem stanowi Centrum i z niego wychodzą wszystkie promienie, przenikające ciemności materialnego świata.
Zdawało się, że w stosunkach uczniów Śri Aurobindo do „aśramu w dżungli”, jak nieraz nazywano siedzibę Maharishiego, nie było żadnych nieprzychylnych uczuć. Wielu uczniów z Pondicherry odwiedzało Tiruvannamalai, siadywało u stóp Maharishiego i rozmawiało z nim.
Niektóre z tych rozmów zostały zapisane przez mieszkańców aśramu, a dwaj uczniowie Śri Aurobindo swoimi artykułami wnieśli cenny wkład do książki The Golden Jubilee Souvenir, wydanej przez Ramanaśram z okazji pięćdziesięciolecia pobytu Maharishiego u stóp Arunaćali.
* * *
Wreszcie Maharishi powrócił do sali świątyni i można było znów rozpocząć medytacje w jego obecności.
Rozdział 23 Darśan znów udzielany
Poranna medytacja. Sala świątyni jest pełna. Widzę wiele nowych twarzy, nie tylko Hindusów, lecz także ludzi z innych części świata. W tej szczególnej atmosferze indyjskiej łatwo zrozumieć można uczucia tych, którzy zgromadzili się wokół odchodzącego Świętego. Śmiem nawet twierdzić, że nie byłoby trudno „widzieć” myśli poszczególnych osób w sali. Ale ten rodzaj ciekawości, czy doświadczenia nie licuje z świętością miejsca, byłoby to świętokradztwem.
Jedno jest jasne: żegnamy się z Maharishim, każdy podług swych możliwości. Forma nie ma tu znaczenia. Wszyscy jesteśmy zjednoczeni u stóp Mistrza w czci i w ciszy.
Blisko mnie widzę starszego gentlemana z Europy, ubranego tylko w koszulę i błękitne szorty, z różańcem na szyi. Prawdopodobnie od dłuższego czasu przebywa w Indiach, gdyż jego skóra jest równomiernie opalona. Krótkie siwe włosy i wąsy zdobią wąską i nieco smutną twarz. Nieruchomo spogląda na Mistrza, jak gdyby usiłował zapamiętać na wieki rysy twarzy Maharishiego. Zdaje się, iż wie, że po raz ostatni widzi oblicze Guru. Odjechał po dwóch dniach i nigdy go już więcej nie widziałem. Podczas naszych wspólnych posiłków siadywał w najdalszym rogu sali, miał swój własny widelec, łyżkę i talerz. Jadł mało i pił mleko, które mu specjalnie podawano, podobnie jak mnie.
Jogin Ramiah, pogrążony w kontemplacji, z twarzą jakby wykutą w granicie, siedzi u stóp swego Mistrza, otoczony braminami ze sztabu aśramu.
Starsza pani naprzeciw mnie patrzy w napięciu na Maharishiego, z wyrazem bezgranicznej czci, ale i rozpaczy, połączonej z pewnym wewnętrznym sprzeciwem, jakby nie mogła się pogodzić z faktem, że wkrótce nie będzie go już więcej oglądać w jego ziemskiej postaci.
A Maharishi? Po tej ostatniej operacji zeszczuplał jeszcze bardziej. Twarz wydaje się przeźroczysta, Kolor skóry jaśniejszy, jak gdyby nie było w nim już nic ziemskiego. Posąg, ucieleśniona abstrakcja, jeśli to wyrażenie może mieć jakiś sens. Nie, to duch, który ze sfery materialnej powraca do swej własnej dziedziny i związany jest z tym co nazywamy fizycznym ciałem Świętego w sposób bardzo luźny i subtelny.
Jego spokój przenika wszystko dokoła. Nie ma już nierozwiązanych problemów, niespełnionych życzeń, nie ma żadnych poruszeń w mojej świadomości. Jest teraz jasne, że myślenie nie jest wcale konieczne, jak się dawniej wydawało – bo myślenie jest czymś niepotrzebnym i bezcelowym.
Czym się teraz przejmuję? Co się ze mną dzieje? Gdzie się podział człowiek, który miał imię i liczne myśli? Wszystko to wydaje się teraz tak odległe ode „Mnie”. Och, gdybym tylko mógł za wszelką cenę utrzymać ten stan i nie musiał powracać do świata cieni i złud! Gdybym tylko mógł pozostać w tej ciszy, gdzie nie ma „ja” ani „ty”, nie ma czasu, nie ma przestrzeni!
Światło promieniuje teraz tak obficie, że zalewa wszystko. Otwarte oczy widzą tylko światło.
Wiem, że moje ciało, tak mi teraz obce, przestało oddychać. Czy jego oddech zakłóciłby spokój wieczności? Nie wiem.
W świetle tym granice między przeszłością i przyszłością znikają i obie są teraz jak otwarta szeroko równina. Chwilowy lęk przed otwarciem wielkiej bramy ustępuje miejsca szczęściu uświadomienia, że czas już nie istnieje. Jak błyskawica przeszywają moją pamięć słowa z Objawienia św. Jana: „… i nie będzie już więcej czasu ”.
Tak, teraz wiem, że prawdziwe życie jest niezależne od czasu i że kiedy wciąż jeszcze żyjemy w czasie, to nie jest to prawdziwe życie. Zmartwychwstanie, to tajemne misterium, odbywa się tu, w tym niewidzialnym świetle.
Wszystko jest dopasowane, zjednoczone i odpowiada sobie w pełnej harmonii. Tylko słowa zawodzą, nie mogąc tego wyrazić. Mózg rejestruje tylko fragmenty, które potem próbuje łączyć i formułować jakieś sensowne zdania. Ale wówczas nie jesteśmy już „tam”.
* * *
Jak długo trwa ten nowy stan, nie wiem, gdyż „tam” nie liczy się czasu w godzinach, ani nawet w sekundach. W tym stanie w ogóle nie myśli się o czasie, a intuicyjna pewność, że jeśli choćby jednej myśli pozwolę zjawić się w moim umyśle, to spadnę z powrotem „tutaj”, dokąd nie chcę wracać, ułatwia mi trwanie w kontemplacji. Później jednak nie potrafiłem przypomnieć sobie jasno owego stanu; prawdopodobnie połączenie z umysłem zostało całkowicie przerwane, wszystkie mosty zerwane.
* * *
Teraz siedzę pod jedną z kolumn sali, ze zdziwieniem patrząc na wszystko dokoła. Pierwsza moja myśl: „Czy będę zdolny powtórzyć to zatopienie się w ciszy? Czy nie zapomnę ścieżki, wiodącej do tej krainy?” Ale umysł nie odzyskał jeszcze swej zwykłej sprawności i wcale nie pragnę jej powrotu. Błogi stan wewnętrznego milczenia i spokoju trwa jeszcze. I oto z liliowych oparów kadzidła wyłania się oblicze Maharishiego. Ten sam nieruchomy wzrok patrzy w nieskończoność, z jedną różnicą: wydaje się, że w tym samym czasie patrzy również w moje wnętrze i dostrzega, co przeżyłem przed chwilą. Tak, pewien jestem, że wszystko o tym wie. Któż inny mógłby to widzieć, jeśli nie Maharishi? Byłem przez chwilę gościem w krainie, w której on zawsze przebywa.
I oto z całej mojej istoty wznosi się milcząca, ale żarliwa modlitwa: „Och, zabierz mnie tam! Pozwól mi przebywać wiecznie w tej błogosławionej Krainie! Nie dbam już o ten złudny świat. Z radością przekroczę wrota śmierci, jeśli to jest warunkiem”. Widzę teraz z całą pewnością, że on patrzy na mnie i czytam odpowiedź w jego błyszczących oczach. Nierozsądny wybuch zostaje uciszony. Jestem teraz pogodzony z tym, co nieuniknione. Wiem, że wszystko zmierza do najlepszego. Wszystko przyjdzie w swoim czasie, tak jak potrzeba czasu, by owoc dojrzał, a poczwarka przemieniła się w motyla.
* * *
Zabrzmiał gong. Wszyscy powstają, gdy Maharishi przy pomocy usługujących mu osób podnosi się i idzie w kierunku drzwi. Jest właśnie pora południowego posiłku.
Maharishi zawsze dba o całkowitą równość na planie fizycznym. Przejawia się to między innymi w jego trosce o najzupełniej równy podział pożywienia. Kilka razy byłem świadkiem jego osobistej interwencji, jeśli zdawało mu się, że porcja któregoś z gości była mniejsza od innych. Pewnego poranka, gdy znaleźliśmy na naszych liściach prócz zwykłych placków ryżowych trochę owoców – banana, kawałki pomarańczy i jabłek – przerwał Mędrzec swe zwykłe w czasie posiłków milczenie i powiedział kilka ostrych słów do usługującego bramina. Przy tej okazji stwierdziłem, jakie ogromne znaczenie ma najmniejsza nagana Mistrza dla stale z nim przebywających mieszkańców aśramu. Biedny bramin przypadł do mego liścia i nieśmiało prosząc mnie o przebaczenie, chwycił go wraz z całą zawartością, by go pokazać Maharishiemu. Zrazu nie mogłem zrozumieć, co to wszystko oznacza, ale wnet spostrzegłem, że Mędrzec liczy owoce na moim liściu i porównuje ich liczbę z ilością owoców na własnym.
Gdy przekonał się, że ilość jest ta sama, zwrócił się do bramina w przyjaznych słowach, wskazując ręką w moim kierunku. Ten odpowiedział w kilku słowach, wyraźnie pocieszony werdyktem najwyższego trybunału i przyniósł mi śniadanie z powrotem. Tym, którzy nie byli świadkami tej sceny i nie znali Mistrza osobiście, może się ona wydawać mało znacząca, a nawet naiwna. Maharishi zna jednak serca ludzkie z wszystkimi ich słabostkami i niedoskonałościami. Dlatego środki, jakie stosuje, gdy je uważa za właściwe, nigdy nie zawodzą. Cóż mogło dodać więcej ducha i pociechy, niż ten dobrotliwy i prosty gest u takiego jak on olbrzyma duchowego? Dopiero później zrozumiałem sens tego wszystkiego.
Pomimo zwykłej, niezmiennej, niezmiernie łagodnej i przyjaznej postawy Mędrca, ludzie bywają nieco onieśmieleni w jego obecności, zwłaszcza na początku, a to może stać się przeszkodą w zbliżeniu wewnętrznym. Intuicja nasza podszeptuje nam o wielkiej różnicy poziomów pomiędzy nami a nim.
Maharishi jednak odrzuca bez słów tę niewłaściwą egocentryczną postawę, własnym przykładem pokazując, jaki powinien być nasz stosunek do innych.
Rozdział 24 Wtajemniczenia
Gdy w obecności Mistrza umysł nasz przestaje być przeszkodą w widzeniu rzeczywistości, wówczas powstaje w nas nowe, intuicyjne rozumienie wszystkich duchowych nauk, którymi nas obdarzyli zarówno w odległej przeszłości, jak i współcześnie ci, którzy sami urzeczywistnili prawdę.
Zauważam, niespodziewanie dla siebie samego, że pytania i zagadnienia niegdyś niezrozumiałe, lub takie, których rozwiązanie odkładałem na później, rozwiązują się same. Przede wszystkim zniknęło dążenie, aby nauki te „uzgodnić” z rozumem. Widzę teraz, jak płytkie i daremne są takie próby wartościowania i porównywania rozmaitych systemów i prezentowanych przez nie ideałów, danych w różnych czasach i rozmaitym rasom ludzkim. Swego czasu było to moją manią. Za wszelką cenę próbowałem sprecyzować sobie jakąś wygodną syntezę i trzymać się jej, dla własnego zadowolenia. Teraz widzę, że nie prowadzi to donikąd, jest zwykłą stratą czasu i błądzeniem w ciemnościach, bowiem taka obiektywna synteza jest niemożliwa. Z drugiej strony widzę, że istnieje wiele dróg, tak jak istnieją liczne świadomości, manifestujące się w tej lub innej formie istniejącego życia. Jeden z moich przyjaciół wyraził kiedyś pogląd, że istnieje wiele sposobów dochodzenia do jednego bytu i że każda lekcja ostatecznie prowadzi do prawdy. Teraz widzę tkwiące u podstaw, tragiczne nieporozumienie. Co jest tym, które musimy poznać? Czy jest tym niezliczona różnorodność form materialnych lub nasze indywidualne na nie reakcje? Jasne jest, że taki proces zdobywania wiedzy nigdy nie osiągnie spełnienia, jak bowiem każda przejawiona forma odpowiada jakiejś myśli, tak każdej myśli towarzyszy nowa forma, kolejny przedmiot naszych badań i naszej wiedzy.
Czemu nie możemy pojąć tej prostej prawdy? Nie ma i nie może być żadnej nadziei na zdobycie obiektywnej wiedzy o wszystkich formach istnienia, i usiłowania takie mogą ciągnąć się bez końca. Cel bowiem będzie się oddalał coraz bardziej i bardziej… Maharishi mówi: „Usiłowanie poznania form istniejących w czasie i przestrzeni jest tak samo bezsensowne, jak usiłowanie człowieka, który właśnie się ogolił i ostrzygł, by poznać los każdego poszczególnego włosa”.
Zostaną wyrzucone na śmietnik lub spalone. W każdym przypadku nie będzie dalszego związku między nimi a ich pierwotnym właścicielem. Przeszłość również jest złudą przemijającej wyobraźni; nie może nigdy powrócić ani odtworzyć swej treści tym, którzy byli niegdyś jej aktorami. Fakt ten poucza nas, jak i dlaczego istoty ludzkie skłonne są pomnażać gorycz i cierpienie swojego życia. Przeżuwają one bezustannie wydarzenia przeszłości, które już nie istnieją, i zatracają wskutek tego poczucie teraźniejszości. Przebywają w przeszłości, zamiast zanurzyć się w teraźniejszości i przeżyć ją w pełni. Poznanie siebie, czyli urzeczywistnienie, przerywa to bezcelowe błądzenie. Wiem, że dla Mędrca, naprzeciw którego siedzę, czas i przestrzeń nie istnieją, i fakt ten napawa mnie radosną nadzieją co do mnie samego. To jest wtajemniczenie.
Znam szczegółowo życie Maharishiego z licznych opisów. Gdy młody Ramana, jeszcze w domu rodzinnym rozczytywał się w żywotach 63 śiwaickich świętych, w jego sercu powstało spontanicznie silne postanowienie, by być jednym z nich. Podobnie, gdy patrzymy na Maharishiego, jedynym pragnieniem, pozostałym w naszych sercach jest to, by stać się jak on. Jakaś moc, nie dająca się porównać z niczym na świecie, zmusza nas do odnajdywania naszego najwyższego i ostatecznego celu w połączeniu się ze świadomością Mędrca. I na jedną chwilę wizja staje się rzeczywistością. Cisza bowiem jest jedna i ogarnia wszystko. Wszelkie życie jest w niej zanurzone, a także wszystko, co jest ponad tym życiem – niezmienne i nieskończenie błogie, pozbawione cech, a więc nie mające też ograniczeń.
Prawdziwe są słowa jednego z mniej znanych mistyków Zachodu, gdy mówi, że Bóg i prawda są tak proste, a zarazem tak oślepiające, że gdyby On zapragnął przejawić się w całym swym jaśniejącym blasku, żadna planeta nie wytrzymałaby tego, lecz przemieniłaby się natychmiast w popiół. Jest to może alegoria, lecz wiem, że w niej tkwi mistyczna prawda. To jest wtajemniczenie.
Tu, u stóp Mędrca zawarłem pokój ze światem. Przestał on być dla mnie obcym, we wszystkich swych zawiłościach niepojętym olbrzymem. A ci, których widzę jako ludzi, nie wydają mi się już odrębnymi i obcymi istotami, gdyż ta sama wewnętrzna i niezmienna zasada, która tkwi we mnie, żyje również we wszystkich moich braciach. Uczucie to budzi się, gdy praktykujemy naukę Maharishiego: „Gdy spotykasz kogoś, pomyśl głęboko: Bóg jest tym, który mieszka w tym ciele”.
Wówczas wtajemniczenie przychodzi na zawsze.
Rozdział 25 Koncert w świątyni
Zauważyłem dzisiaj dwa drewniane kufry, stojące przy jednej z kolumn w świątyni, naprzeciw łoża Maharishiego. Przy kufrach siedziało dwóch mężczyzn ubranych na sposób północnoindyjski. Bibliotekarz aśramu, starszy bramin, z którym w czasie jego urzędowania w bibliotece prowadziłem długie rozmowy, poinformował mnie, że po południu odbędzie się w obecności Maharishiego recital muzyki religijnej i że przybysze są znanymi artystami, a grać będą na małych harmoniach własnej konstrukcji. Sala świątyni była tego popołudnia wypełniona, co zdarzało się rzadko. Muzycy, pokłoniwszy się Mędrcowi, rozpoczęli swój program. Jeden z nich grał na większym instrumencie, podając melodię, drugi mu akompaniował. Była to szczególna mieszanina motywów klasycznych z czysto wschodnimi wstawkami, nieco podobnymi do śpiewów podczas wieczornych medytacji.
Maharishi siedział jak zwykle, pogrążony w głębokiej koncentracji i wydawało się, że niezbyt uważnie przysłuchuje się muzyce. Po niespełna godzinie muzycy zakończyli swój występ, pokłonili się raz jeszcze Maharishiemu, i wmieszawszy się pomiędzy obecnych, usiedli spokojnie. Bardzo mnie zainteresowały ich instrumenty. Pierwszy muzyk ledwie dotykał klawiszy, a jego towarzysz poruszał palcami jak gdyby nad instrumentem, który wcale nie posiadał klawiszy, nie mogłem ich dostrzec z miejsca, w którym siedziałem. Słyszałem kiedyś o elektrycznej harmonii, wydającej z siebie tony, gdy tylko palce muzyka zbliżały się do niej. Czyż było możliwe, aby ci hinduscy artyści posługiwali się takim instrumentem? Nie widziałem jednak kabli, które by włączone do kontaktu dostarczały im prądu.
Po wieczornej medytacji zagadnął do mnie przy drzwiach jeden z młodych usługujących, który poinformował mnie, że po kolacji odbędzie się pokaz filmów. Prosił mnie, abym zaprosił innych Europejczyków i Amerykanów, przebywających w pobliżu. Około godziny ósmej w sali panował pracowity ruch. W jednym rogu ustawiono ekran, w drugim mały reflektor. Kilku techników krzątało się po sali.
Moi zachodni przyjaciele przybyli wcześnie. Znalazłem dobre miejsce na parapecie okiennym dla siebie i przyjaciółki z Bombaju, pani Nalini, z którą często rozmawiałem w czasie jej pobytu w aśramie. Młoda dziewczyna w wieku około 16 lat, córka bogatej arystokratycznej rodziny z Kalkuty, również przyłączyła się do nas.
Zauważyłem obecność oficjalnych osobistości miasta Tiruvannamalai – naczelnika policji, olbrzyma w mundurze khaki, lekarza obwodowego, kilku adwokatów i sędziów lokalnych sądów.
Po krótkich przygotowaniach seans rozpoczął się. Filmy pokazywały Maharishiego w rozmaitych sytuacjach – przy wspinaniu się na świętą górę Arunaćalę, spacerującego na terenie aśramu oraz biorącego udział w różnych uroczystościach aśramu. Filmy, w większości kolorowe, były całkiem niezłe, a postać świętego miała naturalne i żywe barwy. Rozpoznałem na nich wiele osób z jego otoczenia, między innymi nieodstępnego naczelnika policji i kilku braminów z personelu aśramu. Była też grupka indyjskich skautów, obiadujących w obecności Maharishiego. Pewną amerykańską damę, gorącą wielbicielkę Mędrca, można było zobaczyć w kilku filmach, podążającą tuż za nim.
Maharishi oglądał cały ten pokaz z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. A ja nie mogłem powstrzymać myśli: „Oto „uwieczniono” postać świętego dla przyszłych pokoleń. Lecz to nigdy nie zastąpi jego żywej obecności, tego błogosławieństwa, które jest teraz z nami na tak krótki czas”.
Rozdział 26 Poza umysłem
„Przeto umysł jest zarówno przyczyną więzów człowieka, jak i jego wyzwolenia.
Gdy jest zanieczyszczony radźasem, wtedy jest przyczyną więzów. Czysty
i pozbawiony radźasu i tamasu, jest przyczyną wyzwolenia.”
Śankaraćarja, Wiweka-ćudamani 174
Wokół aśramowej świątyni ciągnie się szeroki taras z betonu i kamieni. Po godzinie 9 wieczorem życie zastyga prawie całkowicie na całym rozległym obszarze, a światła świątyni są wygaszone. Maharishi śpi w sali, oddzielonej od właściwej świątyni masywną bramą, artystycznie wykutą w żelazie w indyjskim stylu. Prócz Mistrza jest tu zawsze jeden lub dwóch usługujących, którzy nigdy go nie opuszczają i są gotowi na każde skinienie. W obecnym stanie jego zdrowia jest to konieczne. Czasami nocą, gdy jasny księżyc oświetla ścieżki aśramu, przychodzę tu i siadam cicho na czysto zamiecionym tarasie. Na piaszczystym placu przed budynkiem jadalni spoczywają śpiący hinduscy pielgrzymi, a przede mną rozpościera się zbiornik wodny aśramu.
Jest to dla mnie miejsce odpowiednie do medytacji. Być może, że świadomość, iż Mistrz oddalony jest ode mnie zaledwie o kilkanaście metrów, dodaje powagi moim myślom. Pomiędzy wielu naukami, których doświadczyłem u stóp Mistrza, jest jedna niezmiernie ważna, którą chcę tu szerzej omówić.
Gdy przed czterema laty czytałem relację Paula Bruntona, opisującą przeżycie przez niego ekstatycznego stanu świadomości, którego doświadczył w obecności Wielkiego Ryszi, i który określił jako odrębny od myślącego umysłu, było to dla mnie dosyć enigmatyczne. Jak można być odrębnym i niezależnym od własnej umysłowości?
Teraz doświadczalnie sprawdziłem, że jest to możliwe.
Wspomniałem już, że po przybyciu do aśramu zaprzestałem wszystkich moich dotychczasowych ćwiczeń. Stało się tak, ponieważ czułem z całą pewnością, że bezcenny czas, który tu przeżywałem z moim Mistrzem, należało mądrzej wykorzystać. Ćwiczenia, gdyby to było konieczne, można wykonać później. Lecz tu i teraz musiałem wykorzystać sposobność uczenia się.
Po przełomowym doświadczeniu, które opisałem w rozdziale 23, przekonałem się, iż mogę oddzielić się od mojego aparatu myślowego i że to bynajmniej nie pociąga za sobą wygaśnięcia mojej świadomości, czyli zdawania sobie sprawy z mojego istnienia. Życie płynęło bez przeszkód dalej, mimo, że organ myślenia był bez myśli. Wiedziałem, że strumień – „Ja” nie jest zależny od myśli, a jednak każdy proces myślenia z niego się wywodzi.
Jest to jedno z najwyższych wtajemniczeń, przez które się przechodzi w obecności Mistrza.
Przed laty, po długotrwałej i monotonnej nauce o tym, że aby dosięgnął nas promień światła, musimy najpierw opanować nasz umysł, rozpocząłem niekończące się ćwiczenia w tym kierunku, którym towarzyszył wysiłek i uczucie niepewności. Teraz wiem, dlaczego. To, co znajdowało się poza myślącym umysłem, było wówczas dla mnie niezbadaną krainą, pustką. Byłem wówczas kompletnie pozbawiony owej samo-świadomej mocy, której świadomość mogła zrodzić się we mnie dopiero dzięki tajemnej pomocy Maharishiego. Poprzednia metoda oparcia się na umyśle podobna była do niebezpiecznej sytuacji człowieka, mającego obsłużyć motor elektryczny, który się przegrzewa, a nie wie, gdzie znaleźć wyłącznik. Czy człowiek przeciętny może wyłączyć swoją maszynę myślenia, jeśli tego zechce? Czy też używa maszyny, którą nie jest zdolny władać? Co czyni ludzkość?
Umysł – najsubtelniejsza i najistotniejsza siła, jaką dysponujemy, zanim odkryjemy nasze prawdziwe „Ja” – pozostaje niekontrolowany, a jego wyłącznik jest przed nami ukryty. Prowadzi nas on dokąd chce, często w ślepe zaułki i na manowce. Lecz nasze prawdziwe „Ja” wie wszystko. Pierwsze promienie jego światła dały mi władzę nad owym tajemniczym „wyłącznikiem”. Zwątpienie i niepewność odeszły.
* * *
Oczy moje są otwarte i widzę białe obłoki, płynące po niebie, księżyc, który się z pomiędzy nich wyłania i srebrne, połyskujące wody stawu aśramu. Do moich uszu dochodzą z oddali przytłumione krzyki sów, lecz wszystko to znajduje się na obwodzie mojego pola świadomości. Zdaję sobie sprawę z kontaktu mojej sfery fizycznej z zewnętrznym światem, jednak wewnątrz moje prawdziwe „Ja” króluje w ciszy. Oddałbym wszystkie skarby świata za tę ciszę. Wiem, że jest ona podstawą, która nie zginie, gdy rozpadnie się świat zmysłów. W tej ciszy nie ma pragnień. Nie jest ona od niczego zależna. Gdy wypełnia moją świadomość, znika wszystko, co kiedyś uważałem za „siebie samego”. Nie można tego widzieć, z tej prostej przyczyny, że w tym stanie nic prócz tego nie istnieje.
Słowa „zanurzyć się” lub „zatopić się”, których się często używa próbując ten stan opisać, nie pasują tutaj, ponieważ sugerują one coś oddzielnego i wchodzenie w coś nieznanego. Samo doświadczenie jest całkiem inne. Człowiek wtedy jest tą ciszą i nic ponadto. Jest pozbawiony wszelkich zasłon i pozostaje tylko istota.
* * *
Zaczyna się we mnie rozwijać dziwny stan. Patrzę na Mouniego Sadhu jak na przedmiot, a ten zewnętrzny przedmiot nie jest bynajmniej najważniejszy; siedzi i oddycha, krew krąży w jego żyłach. Widzę wiele myśli dokoła umysłu, które jak rój pszczół próbują dostać się do ula, ale milczenie, cisza, nie dopuszczają do inwazji. Wiem, że w następnym etapie w mojej świadomości zacznie znikać widzialny świat. Jeszcze parę miesięcy temu to znikanie świata wywoływało we mnie nieodmiennie przerwę w świadomości płynącego we mnie życia. Teraz jest inaczej. Wiem, że świadomości strumienia – „Ja” nie zatracę już nigdy.
Wszystko może przeminąć i przeminie, lecz ja jestem! Nie nazwany, nie mający kształtu, jedyny widz – Ja jestem – istnieje.
Trwanie w tym stanie nie wymaga wysiłku, lecz dziwna rzecz, wiem że stanowi to duży wysiłek dla mego widzialnego sobowtóra, a szczególnie dla mózgu. Czuję, jak się dosłownie napina pod ciśnieniem tych nowych i dotychczas nieznanych prądów świadomości. Teraz rozumiem, dlaczego nie mogę pozostać w tym stanie na zawsze. Moja zewnętrzna forma, zwłaszcza mózg, nie mogą jeszcze tego wytrzymać.
Muszę więc powrócić z tej krainy ciszy. Lecz jej świadomość, aczkolwiek zmącona i niedoskonała trwa jeszcze podczas tego „powrotu”.
Świadomość tego stanu jest siłą, umożliwiającą wyrażenie i przeniesienie na papier doświadczeń, przeżytych poza umysłem. Niełatwo to wyrazić, ale poznanie, że umysł nie jest mną, jest istotnym źródłem wspomnianej możliwości. Jeśli rozkażę memu mimowolnemu myśleniu zatrzymać się, a potem stwierdzę, że rozkaz został wykonany, to znaczy, że tym, który wydał rozkaz, jestem ja. Równanie jest rozwiązane. Tajemnicza, nieznana wielkość x znaleziona.
Podczas następnych nocy próbowałem odnaleźć Siebie w stanie fizycznego snu. Jak przewidywałem, było to o wiele trudniejsze, niż w stanie jawy, wtedy bowiem mogłem kontrolować umysł jako niezależny od ciała fizycznego i mózgu. W śnie mój fizyczny odpowiednik znajduje się w innym stanie, który nie został jeszcze ujęty w karby. Nie potrafiłem znaleźć żadnej wskazówki, w jaki sposób mógłbym to osiągnąć. Ale nieraz przypominałem sobie po obudzeniu, że miewałem i we śnie pewien rodzaj świadomości „Ja”. Intuicja – bezdźwięczny głos – podszeptuje, że rozwiązanie przyjdzie w swoim czasie. Nie trzeba więc przyspieszać go przedwcześnie.
* * *
Czuję teraz obecność Mistrza nawet wtedy, gdy jestem z dala od świątyni i nie mogę go widzieć. Jak to możliwe? Gdy umysł jest uciszony, wtedy proces poszukiwania prowadzi mnie do Prawdy, którą widzę jakby w błysku światła.
Mistrz nie jest ciałem, które widzę codziennie spoczywające na łożu w świątyni. On jest spokojem – ciszą samą, w której rozpoznaję siebie. To poznanie przynosi mi natychmiast pokój, nie należy ono bowiem do umysłu, jest samą prawdą.
Opis prawdy nie może nam pomóc. Trzeba ją przeżyć i jej doświadczyć. To dlatego straciłem zainteresowanie książkami, pisanymi przez ludzi, którzy sami prawdy nie przeżyli, a tylko budowali teorie, oparte na rozumowych pojęciach. Dla mnie są one bezduszne i bezużyteczne.
Prawda jest życiem. Prawda i życie nigdy nie są oddzielone. Jasne jest dla mnie, że tam, gdzie nie ma życia, nie może być prawdy. Muszę więc pożegnać moich starych towarzyszy – książki, bo nie mogą mi już w niczym pomóc. Nieliczne, opisujące prawdziwe doświadczenia, są zawsze w mojej pamięci. Potwierdzają one to, czego teraz sam doświadczyłem i z wdzięczności dla nich, przytaczam je w mym dzienniku. Pomogły mi one we właściwym czasie i mogą się okazać pomocne dla czytelnika.
Około północy powracam do mego pokoju. Na ciemnej ścieżce aśramu czeka na mnie indyjska kotka. Karmię ją regularnie, przeważnie mlekiem i ryżem, i głaszczę jej krótkie, biało-szare futerko. Jestem zapewne jedynym człowiekiem, któremu to na wpół dzikie zwierzątko pozwala na taką poufałość; przed innymi ucieka. Ona z wdzięczności przegląda uważnie mój pokój i zjada niemile widziane, duże czerwone pająki, które często nocą składają mi wizyty. Jesteśmy więc dobrymi przyjaciółmi.
Rozdział 27 Luźne kartki
Następne strony zawierają opisy różnych nastrojów i stanów umysłu, jakie przeżywałem w czasie mojego pobytu w aśramie. Gdy odczytuję je teraz, po upływie prawie roku, widzę zmiany, jakie zaszły i wciąż jeszcze zachodzą w istocie, zwanej „mną”. Zestawiłem te luźne notatki w jeden rozdział, ponieważ są przeważnie krótkie i mają przelotny, sporadyczny charakter.
Jak już wspomniałem, mój stosunek do świata i ludzi zmienił się bardzo, lecz zmiany te zachodziły spontanicznie i prawie nieświadomie. Zauważyłem najpierw, że moje zachowanie się było w pewnych warunkach dawniej inne i że dziś te same sytuacje widzę w zupełnie innym świetle. Cechą znamionującą moje nastroje stało się pragnienie syntezy, pragnienie osiągnięcia takiego stanu świadomości, który by mi umożliwił widzenie wszystkiego w prawdziwym świetle, bez zabarwienia osobistego. Czułem, że taka możliwość istnieje i za wszelką cenę pragnąłem ją odnaleźć. Wiedziałem też, że nie można jej znaleźć w obrębie rozumowych teorii, ponieważ zmieniałem je wielokrotnie podczas wielu lat moich poszukiwań. To poszukiwanie syntezy byłoby zapewne bolesne i towarzyszyłby mu pewnie silny konflikt wewnętrzny, gdybym je był przeżył nie w aśramie, a gdzie indziej; obecność Świętego kładzie kres wszelkim intelektualnym sztuczkom. Tu korzenie człowieka po prostu wrastają w prawdę.
Uprzedzenia religijne i teorie okultystyczne odpadały również same przez się. Pole widzenia wokół „Ja” rozjaśniło się. Niedawno jeszcze, gdy kierowałem myśl ku Chrystusowi, wyłączałem Śiwę. W mojej kontemplacji Jaźni nie było miejsca dla Buddy. Potem przyszedł okres, w którym wszystko, co mogło być poznane przez krytyczny umysł, zastąpiła postać Maharishiego. Stan ten trwał wiele tygodni i był to okres beztroskiego spokoju. Było to prawdopodobnie przygotowanie do przeżyć bardziej abstrakcyjnych i subtelnych.
Po przejściu tego okresu zauważyłem, że liczne bariery i przeszkody mentalne zostały rozpuszczone w nowym stanie, w którym nie istniały sprzeczności. To w tym właśnie okresie odwiedzałem grób muzułmańskiego świętego u stóp Arunaćali i przekonałem się, że zarówno tam, jak i tu znaleźć można te same możliwości i tę samą pomoc w przezwyciężaniu niewoli własnej, uciążliwej osobowości.
Zabarwienie początkowego stanu, który jest wprowadzeniem w dalsze przeżycia, może być różne, ale gdy tylko łańcuch myśli zostaje przerwany, odczuwa się tożsamość. Dlatego Maharishi stale powtarzał, że wszystkie ścieżki, jeśli są prawidłowo zrozumiane, prowadzą do tego samego celu.
Co można przynieść z krainy milczenia, co dałoby się wyrazić słowami? Jak opowiedzieć o wszystkich zmianach, zachodzących w nastrojach przeżywającego je? Na przykład odczuwamy nagle pewność jedności wszelkiego istnienia, a w świetle tego obawa śmierci wydaje się nam absurdalna. Temu zlewaniu się z całością bądź identyfikowaniu się z nią towarzyszy wielkie poczucie szczęścia, które jest pokrewne zmartwychwstaniu.
Poznaję bezpośrednio, że jedyna droga do życia prowadzi przez wyzbycie się ułudy odrębnego istnienia w formie fizycznej lub jakiejkolwiek innej. Wiem, że wszelkie zmiany, które składają się na podstawową jednostkę życia – czy raczej indywidualną świadomość, ograniczoną i wtłoczona w formę – nie są realne, lecz są złudzeniem i dlatego musi im towarzyszyć cierpienie, będące rodzajem odtrutki na „mocne i oszołamiające wino maji”.
Daje mi to niewzruszone przekonanie, że każde działanie, jeśli jest wykonywane z przywiązaniem, kuje nowe łańcuchy istnień posiadających formę, a tym samym nowe fale cierpienia. Że nie ma nic absolutnie „koniecznego” i że wszelkie troski o „przyszłość ludzkości” lub jej poszczególnych ras i narodów są po prostu marnowaniem sił i że przede wszystkim naszym zadaniem jest poznać nasz mały świat, i odnaleźć nasze prawdziwe „Ja”. Możemy oczywiście być narzędziem w wielkim planie, realizowanym przez Najwyższego według jego własnej woli i projektu, ale sądzić, że to my wykonujemy jakąś działalność, jest czystą iluzją. Mógłby ktoś powiedzieć, że słowo „my” odnosi się do naszej osobowości i oznacza złożoną wiązkę formy, umysłu, imienia, i temu podobnych. Gdy zbliżamy się do naszego prawdziwego „Ja”, wtedy widzimy, że jesteśmy jednym ze Stworzycielem.
Lecz ileż kroków i stopni istnieje na tej ścieżce, ile „wtajemniczeń” trzeba nam będzie przejść?
Rozdział 28 Oczy Maharishiego
Podczas darśanu w sali świątyni, między mną a łożem Maharishiego nie ma zwykle nikogo. Dzięki temu mogę widzieć bez przeszkód jego oczy, które zwykle patrzą przed siebie, a więc najczęściej w moim kierunku. Z początku nie miałem odwagi wpatrywać się w oczy Mędrca. Był to może ostatni ślad tych światowych przyzwyczajeń, które nie pozwalają, aby osoba dobrze wychowana wpatrywała się uporczywie w czyjeś oczy. Mógł być również inny powód: intuicja podszeptywała mi, że oczy te widzą nieskończenie więcej niż zwykłe oczy ludzkie i że cała treść mojej istoty stoi przed nimi otworem. Potrzeba było pewnego czasu, aby móc uwolnić się od tej nieśmiałości, która w rzymsko-katolickim kościele czyni wielu ludziom spowiedź przed księdzem tak trudną. Ale należało pokonać tę trudność i po kilku tygodniach wszystkie przeszkody zniknęły i milcząca, lecz tysiąckrotnie skuteczniejsza „spowiedź” stała się codzienną praktyką w moim wewnętrznym kontakcie z Maharishim. Musiałem nauczyć się, czym jest zupełna szczerość, brak bowiem tej cechy uniemożliwia bezpośrednie, duchowe zbliżenia się do Mistrza.
Oczy Maharishiego zdają się wyglądać zawsze tak samo, nie widzę bowiem w ich wyrazie żadnych zmian, które mogłyby wypływać z jakiegoś uczucia lub myśli. Nie znaczy to jednak, że są pozbawione jaśniejącego żaru życia! Wprost przeciwnie, światło i życie przepływają przez nie wciąż z majestatem i siłą, których wyobrazić sobie nie są w stanie ci, którzy tych oczu nie widzieli. Duże, ciemne źrenice błyszczą stale promiennym światłem. Zauważyć to może każdy uważny obserwator również na fotografiach Maharishiego, nawet jeśli nie wie, kogo fotografia przedstawia.
Z oczu tych płynie strumień silnego, lecz pełnego słodyczy spokoju. Jaśnieją one doskonałym zrozumieniem słabości, wad i wewnętrznych trudności tych, którzy w nie patrzą. Co do mnie, zauważyłem w nich jeszcze leciutki, prawie niedostrzegalny uśmiech pobłażania dla całego otaczającego świata i dla nas wszystkich tu, którzy jesteśmy przedstawicielami „wielkiej iluzji”. A gdy przypadkiem spojrzę w oczy niektórych siedzących w sali ludzi, widzę, że w najmniejszym stopniu nie odbijają one nawet cząstki światła, promieniującego z oczu Maharishiego. W porównaniu z nimi oczy innych ludzi wydają się niemal bez życia, i nie mogę się pozbyć tego wrażenia – przynajmniej w danej chwili nie mogą go opanować – choć wiem, że czynienie takich porównań jest złe i że nie powinienem osądzać innych. Każdy z nas jest właśnie takim, jakim być może, ani więcej ani mniej, i to samo życie jest w każdym z nas. I chociaż w teorii uznaję tę prawdę, to jednak nie mogę nie wyczuwać różnicy, ilekroć spoglądam w oczy świętego, a potem spojrzę w oczy innych ludzi. Myśl ta, chociaż zła i niesprawiedliwa, wkrada się do mego umysłu i tkwi tam, dopóki jej nie wypłoszę przy pomocy dobrze znanej wićary.
Najwyższy przejawia się we wszystkim i w każdej żyjącej istocie, choćby nawet jej poziom wydawał się niski. Jest On obecny w roślinie i w robaku, w wężu, w zwierzęciu i w człowieku. Różnica leży tylko w stopniu i w doskonałości Jego przejawienia. Jasne jest, że możemy uchwycić tylko nieskończenie małą cząstkę przejawionego Absolutu. Wyższe formy Jego przejawienia leżą poza obrębem naszej ograniczonej świadomości. A jednak, na ostatecznej granicy naszej zdolności pojmowania musi być coś, co odbija spojrzenie Boga w całej doskonałości.
W świadomości mojej budzi się dziwny, nowy i potężny prąd. Z pewnym wyczekiwaniem próbuję utrzymać całą moją uwagę ponad oceanem zmieniających się myśli. Zdaje mi się, że słyszę szept: „Wytrzymaj, a znajdziesz odpowiedź”. Nagle przychodzi światło, podobne błyskawicy o olbrzymiej mocy. W obliczu rzeczywistości, którą widzę, jestem przez chwilę oślepiony i przestraszony.
Oczywiście, nie ma możliwości przekazania tej wizji w słowach. Ale teraz mam prawo powiedzieć: Wiem, kto spogląda przez oczy Maharishiego.
Rozdział 29 “Asperges me hyssopo …”
“Asperges me hyssopo – mundabor.
Lavabis me aqua – et super nivem dealbabor.”
„I skropisz mnie hyzopem, o Panie, a będę czysty.
Obmyjesz mnie wodą, a ponad śnieg bielszy się stanę.”
Przez lat trzydzieści utrzymywał Maharishi swoje „biuro” i wypełniał swą misję tutaj, w tym cichym zakątku Indii, nie poprzez kazania i wykłady o prawdzie duchowej, którą urzeczywistnił w tak zadziwiającym stopniu, lecz poprzez samą swą obecność. Podobnie jak wysoka latarnia morska wskazuje swym światłem drogę do bezpiecznego portu wszystkim znajdującym się daleko na morzu i szukającym przystani, tak ten wielki Ryszi Indii zsyła światło na tych, którzy mają „oczy do patrzenia i uszy do słuchania”.
Dzień po dniu, rok po roku przebywa tu, w aśramie, przez większą część dnia dostępny dla wszystkich, pełen ciszy i spokoju, jakim promieniują tylko ci, którzy osiągnęli najwyższą duchową doskonałość.
Myśli te płyną przeze mnie jak potok z odległego źródła w wysokich, nieznanych mi górach. Nie próbuję szukać tych wysokości, jak bym zapewne starał się to uczynić jeszcze jakiś czas temu.
Po cóż by miał człowiek poszukiwać światła, kiedy stoi przed samym jego źródłem? Światło to przenika naszą istotę coraz głębiej, aby nam ukazać wszystkie błędy, skazy i niedoskonałości „ego”, naszej małej, nic nie znaczącej osobowości. Obecność źródła umożliwia promieniom przenikanie naszej istoty w sposób naturalny i jak najbardziej niezawodny – od wewnątrz, a nie od zewnątrz. Nie ma więc podstaw do obawiania się sugestii lub narzucenia czegoś z zewnątrz. Zaczyna się wtedy powolny proces oczyszczania, powstający z kontemplacji żywego przykładu.
Zauważam, że niektóre moje błędy i grzechy, w minionych latach mojego życia głęboko na pozór zakorzenione, obecnie stały się anachronizmem, po prostu niemożliwością. Pewne wewnętrzne nastroje, niegdyś często mnie nachodzące i sprawiające wiele cierpienia i konfliktów, teraz rozwiały się jak mgła w oddali. A zwątpienie, tak powszechne u wszystkich istot ludzkich, towarzyszące im od kolebki do grobu – owa niepewność, skrywana pod osłonami wszelkich możliwych teorii, praktyk religijnych i rozmaitych organizacji, zakładanych i kierowanych przez ludzi równie ślepych, jak oni sami – niepewność ta znika powoli z mej świadomości w brzasku nowego życia.
Kiedy tak codziennie, jak tylko mogę najdłużej siedzę u stóp Mędrca, nie mam ani czasu, ani ochoty na staranne analizowanie zmian, zachodzących we wnętrzu mojej istoty. Wiem, że cokolwiek się dzieje, jest nieuniknione. Wiem również, że muszę pokonywać wszelkie stawiane mi przez nierzeczywisty świat przeszkody, mogące zawrócić mnie i sprowadzić na błędne drogi, tylko co porzucone. Ale to niemożliwe. Bo kiedy raz już jasno pojmiemy, że były to drogi zwodnicze, nie może być już mowy o powróceniu na nie. Oczywiście moja osobowość nie jest z tego całkiem zadowolona, gdyż musi siedzieć cicho w ciągu tych godzin, nad którymi wcześniej wszechwładnie panowała.
Myśl o zbawieniu, tak często zaciemniająca spojrzenie tych, którzy samolubnie poszukują nieba, wydaje mi się teraz śmieszna. Prawdziwe zbawienie nadejdzie właśnie wtedy, gdy zniknie przedmiot, poszukujący zbawienia.
Ustaje we mnie również uporczywe działanie mentalnej trucizny, jaką jest porównywanie siebie z innymi. I odsłania się przede mną prawdziwe znaczenie słów, wypowiadanych przez wszystkich wielkich nauczycieli ludzkości od czasów niepamiętnych i powtarzanych w różnych epokach na rozmaite sposoby. Czemu świat nie jest zdolny pojąć tej jednej i zawsze tej samej istoty tych nauk? Czemu tłumaczy świat ich słowa na swoją ograniczona miarę, gwoli własnej wygody i dla uniknięcia wszelkich trudów?
Kiedyś Maharishi, zapytany czym jest grzech pierworodny, o którym mówi jedna z wielkich religii świata, odpowiedział: „jest to złudzenie odrębnej, indywidualnej egzystencji”.
To jest w istocie źródło i przyczyna wszelkich błędów i wszelkiego cierpienia. Czegóż możemy naprawdę oczekiwać, jeśli zamkniemy się w ciasnym kręgu samolubnego życia osobistego? Tylko nieuniknionego zniszczenia człowieka, który osobiście wręcza miecz śmierci, mającej obowiązek niszczyć to, co w rzeczywistości nigdy nie było naprawdę niczym więcej, jak tylko nicością.
Widzę, że spisanie tych okruchów moich medytacji zajmuje więcej czasu, niż go potrzebowała moja świadomość na zrealizowanie ich podczas prawdziwego przeżycia. Dzieje się to podobnie jak z filmem: na poszczególne ujęcia zużywa się sekundy bądź minuty, ale na obejrzenie całego filmu potrzeba godziny lub więcej. Zjawia się myśl: „Po co w ogóle oglądać film?”
Kiedy dziś po ukończeniu medytacji wyszedłem z sali, zatrzymałem się na stopniach świątyni na wprost alejki, wiodącej wśród żywopłotów aśramu ku drodze wiejskiej. W nieskończonych przestrzeniach gwiaździstego nieba rozsiane są niezliczone wszechświaty, spoglądające na naszą Ziemię, zawsze te same, zawsze dalekie, a teraz jednak tak bliskie. Te niezmierzoności, te nieskończoności przestrzeni nie budzą już we mnie poczucia własnej nicości, jakiego doznawałem, gdym jeszcze wierzył w ich realne istnienie. Było to złudzenie, które powstaje zawsze, gdy patrzymy na wszystko z perspektywy własnej, przemijającej formy fizycznej. Lecz kiedy znika wiara w realność istnienia naszego ciała, cały film kosmosu ukazuje się nam jako nic innego ponad to, czym jest naprawdę: grą świateł i cieni.
Rozdział 30 Arunaćala w nocy
Dzisiaj wieczorem po ukończeniu medytacji w sali, poszedłem w stronę wzgórza i usiadłem na głazie, który zapewne kiedyś stoczył się z wyższego miejsca na zboczu góry Śiwy nad potok, szumiący w porze deszczowej tuż obok aśramu. Noc była cicha i gorąca, na wschodzie gromadziły się chmury deszczowe; ciężkie obłoki płynęły powoli znad oceanu w stronę Tiruvannamalai.
Szczyt Arunaćali ostro rysował się na tle nieba. Poniżej ciężki masyw góry tonął w mroku nocy. Niezwykły, przyciągający wpływ Arunaćali, nawet jej formy widzialnej, odczuwałem zawsze wyraźnie. Z początku nie mogłem racjonalnie wytłumaczyć, jaki może być związek Maharishiego z górą; wiedziałem bowiem, że Mędrzec wzniósł się ponad wszelkie wierzenia i na cały widzialny świat patrzy jak na iluzję i grę wrażeń zmysłowych. A jednak było faktem nie do zaprzeczenia, że już w swych hymnach mówi on o Arunaćali z najwyższym szacunkiem i miłością. Jest to trudne do zrozumienia, przynajmniej dla tych, którzy nie zgłębili symboliki tej niezwykłej góry.
Podczas tej cichej nocnej medytacji postanowiłem zastosować nowo odkrytą metodę poznawania tego, co jest niedostępne dla zwykłych zdolności umysłu. Metoda owa polega na wstępnym oczyszczeniu umysłu z wszelkich myśli i na pozostawieniu tylko jednego życzenia: wejścia w łączność niejako „od wewnątrz” z przedmiotem, który chcemy poznać. Potem przesyłane jest do umysłu to, co da się na język umysłu przetłumaczyć. Innymi słowy, intuicja musi wydobyć światło ze źródła, do którego umysł nie jest w stanie dotrzeć.
Potężny magnetyzm Arunaćali ułatwia cały proces. Skoro tylko pogrążyłem się w medytacji, usuwając z mojego pola widzenia wszelkie przedmioty, zacząłem widzieć to, czego szukałem.
Przede wszystkim stało się jasne dobrze znane prawo okultystyczne, że „wszystko ma swoje właściwe formy przejawienia w różnych światach”. Zatem to, co jest duchową istotą Arunaćali może mieć swoje odbicie na planie fizycznym. Podobnie to, co stanowi prawdziwą istotę człowieka, ma swój odpowiednik w widzialnym świecie w postaci ciała, które tylko z powodu niewiedzy nazywamy „człowiekiem”. Na ziemi tej, dla istot ziemskich musiało zostać stworzone coś widzialnego, aby im przypominało o ich nieśmiertelnym dziedzictwie w jedynej rzeczywistej sferze, w sferze Ducha. Hindusi, zgodnie z naukami ich religii nazywają to „formą Śiwy”. Legenda mówi, że w najdawniejszych czasach, kiedy ludzkość stawiała pierwsze kroki na naszym globie, sam Śiwa ukazał się na szczycie Arunaćali jako słup żywego ognia. Czemu nie miałbym przyjąć tego symbolu jako znaczącego, że duch-życie w końcu eksploduje ze śmiertelnego organu, w którym był ukryty?
Zawsze uznawałem zmartwychwstanie za niezbędne w ładzie kosmosu. Tak więc odsłania się przede mną prawdziwe znaczenie symbolu, jakim jest ta góra, bezwładna masa materii, której szczyt wyrzuca w niebo strumień ognia. Dla mnie, jak i dla wielu innych, Arunaćala była i jest drogowskazem na ścieżce.
Później poświęciłem sporo czasu na dociekanie znaczenia tego, co Maharishi powiedział – w swym zwykłym stylu szczędząc słowa – o właściwościach Arunaćali. Najciekawsze było jego twierdzenie, że nawet obraz wewnętrzny świętej góry ma moc zatrzymywania żywiołowego biegu niekończących się myśli, uniemożliwiającego nam zbliżenie się ku prawdzie i urzeczywistnieniu. Tej samej nocy sprawdziłem doświadczalnie, że to twierdzenie jest słuszne.
Maharishi powiedział również: „Arunaćala niweczy przywiązanie do rzeczy światowych, to znaczy do przedmiotów złudzenia fizycznego”. To miałem okazję stwierdzić później, gdy przekonałem się, że za każdym razem, gdy Arunaćalę wspominali lub opisywali ci, którzy uważali ją za światło przewodnie czułem, że owo ziemskie złudzenie znika z mych myśli i rozpływa się w cieniu nierzeczywistego, które jest jego prawdziwym źródłem. Zrozumiałem również wkrótce, że nie jest mądrze uznawać tylko to, co da się ująć i wyrazić w języku umysłu. Każdy człowiek musi spożywać pokarmy w odpowiedniej ilości i odpowiedniej jakości, aby regenerować zużyte cząstki ciała, przywrócić siły i zapewnić wzrost i rozwój; ale bynajmniej nie jest potrzebne zastanawianie się nad składem chemicznym każdego połykanego kąska. Nawet nauka twierdzi, że tym lepiej jest dla naszego ciała, im bardziej naturalnie, nieświadomie i bez wtrącania się rozumu odbywa się akt jedzenia.
Jeśli Arunaćala może dać wielką pomoc i jako silny bodziec wywrzeć wpływ na mój postęp w rozwoju duchowym, to jakie znaczenie ma fakt, że nie potrafię przeprowadzić jasnej analizy tego procesu? Najważniejsze przemiany zarówno we wszechświecie, jak i w naszej świadomości zachodzą w sposób naturalny i prosty. Czyż nie jest to wskazówką i pouczeniem dla wszystkich poszukujących prawdy, i to nie z ciekawości albo namiętności eksperymentowania – te motywy w tym wypadku trafiłyby w próżnię – ale po prostu dlatego, że już nie mogą się bez tego obyć, bo stało się to ich życiem?
Wierzchołek Arunaćali wskazuje drogę ku górze, zawsze jednaką i przez wszystkie czasy niezmienną. Przemawia do nas w mowie milczenia, tak jak Maharishi. Co ich łączy i jaki jest ich wzajemny stosunek? Wiem tylko, że tajemnicza atmosfera świętej góry sprawiła, że doświadczyłem realności wpływów duchowych, które przychodzą do nas zawsze, gdy czas dojrzeje. Bez wyraźnego doświadczenia tego rodzaju nie moglibyśmy mieć żadnej pewności na ścieżce. Teorie rozpadną się w proch przy pierwszej próbie, albo po prostu zostaną zapomniane jako nieprzydatne w naszej walce. Pochodzą one z tego samego źródła co umysł, który, według Mędrca z Arunaćali, „jest zwykłym zbiorem myśli”.
Na czym mógłbym się skupić albo gdzie, w czym życie swe odnaleźć, gdybym przedtem nie doświadczył przeżyć, w których przekracza się granicę indywidualnej, ziemskiej świadomości? Bo wszystko, co mogę odczuwać i myśleć za pomocą mego ciała, musi ulec zagładzie razem z ciałem, jako ze swym źródłem. Tak, jest to teraz całkowicie jasne.
Ale czy będę zdolny stale o tym pamiętać i nie poddać się naciskom zewnętrznych zdarzeń, nie pozwolić im odciągnąć mnie od Prawdy, którą raz ujrzałem? Czy będę miał dość sił, aby w długim ciągu jednostajnych dni, które nadejdą, nie zboczyć z prostej drogi? Głos wewnętrzny, któremu muszę zaufać, mówi mi: „Nie, jeszcze nie”. To znaczy, że będę jeszcze wydany na łup zmiennych kolei losu, że czekają mnie wzloty i upadki, raz światło, raz ciemność. Taki jest los każdego ucznia w wielkiej szkole życia. Kto osiągnął stały stan nieprzerwanego połączenia się z prawdą lub pogrążenia się w prawdzie, ten jest mistrzem, nadczłowiekiem. Ten jest na zawsze i wiecznie jednym ze Źródłem swego natchnienia, tajemniczą Arunaćalą. Mam teraz przywilej przebywania u stóp jednego z takich wielkich.
Nic nie dzieje się bez celu ani nadaremnie. Światło Arunaćali wskaże mi dalsze stopnie wzwyż, tak jak odsłoniło przede mną znaczenie najbardziej zagadkowej ze wszystkich prawd: „żeby żyć, trzeba stracić siebie”, to jest nasze przemijające „ja”.
Maharishi mówi: „tu na ziemi istnieje niezwykły lek, który pomaga tym, którzy rozpoznali iluzoryczność własnej osobowości, odrzucić ją lub nawet unicestwić, bez zniszczenia siebie fizycznie. Wiedz, że nie jest to nic innego, jak ta Wielka Arunaćala”.
* * *
Spoglądam raz jeszcze na olbrzymi masyw świętej góry: księżyc zniżył się już nad widnokrąg, a czarne chmury pogłębiają mroki cieniste, napływające ze wschodu od morza. Jest już późno. U stóp góry w aśramie nie widać ani jednego światełka. Na wiejskiej drodze okrążającej aśram nie słychać stąpania ani głosów ludzkich. Wszystko jest spowite ciszą i spokojem. Orzeźwiający powiew od morza ciągnie ze wschodu.
[4] Sanskryckie dhyāna – medytacja, myślenie, refleksja (przyp.red.).
[5] Sanskryckie vāsanā – dyspozycja, skłonność (przyp.red.).