Swami Wiwekananda
„Zjawiamy się tryumfalnie na obłokach chwały” – mówi poeta. Jednakże nie wszyscy możemy dosiadać obłoków chwały, niektórzy przybywają raczej na mglistych chmurach. Nie ma co do tego wątpliwości. Ale każdego z nas czeka tu walka, jak na polu bitwy. Przybywamy tu z oczami pełnymi łez i musimy torować sobie drogę ze wszystkich sił, aby płynąć przez bezkresny ocean życia. Posuwamy się naprzód mając już poza sobą długie stulecia, a przed sobą rozległe dale. I tak kroczymy, aż staje przed nami śmierć, aby nas zabrać z tego pola walki – bądź jako zwycięzców, bądź jako pokonanych. I to jest maja.
Nadzieja przepełnia serce dziecięce. Oczom dziecka świat cały ukazuje się w złocistej wizji, wierzy ono we wszechmoc swej woli. Lecz co krok zderza się – jak z niewidzialną, diamentowej twardości skałą – z prawami przyrody. Usiłuje przebić ten mur, raz po raz ponawia wysiłki przedarcia się naprzód, ale im więcej uda mu się posunąć, tym dalej widzi przed sobą cel – wymarzony ideał. Aż wreszcie kończy to śmierć, być może – wyzwolicielka. I to jest maja.
Zjawia się człowiek nauki, przeniknięty na wskroś żądzą wiedzy. Waży się na wszystko: żadnej ofiary nie uzna za zbyt wielką ani walki za beznadziejną. Idzie przebojem, odkrywając jedne po drugich – tajemnice przyrody, zmuszając ją do ujawniania najskrytszych mocy. I po co? Czemu to służy? Dlaczego mamy opiewać jego sławę? Czy trzeba, żeby stał się sławny? Czyż twórczość przyrody nie jest nieskończenie większa i wspanialsza ponad możliwości twórcze i odkrywcze któregokolwiek z ludzi? A przecież przyroda jest bezwładna i niewrażliwa. Dlaczego ma być chwalebne naśladowanie tego, co jest bezwładne i niewrażliwe? Przyroda może razić gromem na dowolną odległość i z dowolną siłą. Jeżeli człowiek zdoła uczynić tysiączną część tego, co zachodzi w zjawiskach przyrody, wychwalamy go pod niebiosa. Czemu? Po co mamy chwalić naśladowanie przyrody, chwalić go za to, że naśladuje śmierć, bezwład, niewrażliwość!? Siła ciążenia może rozkruszyć masę olbrzymią, największą, jaka kiedykolwiek istniała, a przecież sama nie jest wrażliwa. Czy zasługuje na sławę naśladowanie niewrażliwego? A to przecież staramy się robić wszyscy. I to jest maja.
Zmysły pociągają duszę ludzką na zewnątrz. Człowiek poszukuje przyjemności i dobra tam, gdzie nigdy nie można ich znaleźć. Przez niezliczone stulecia nauczają, że jest to nadaremne i złudne, że tam nie ma dobra. Ale przekracza to naszą zdolność pojmowania, toteż nie możemy dojść do tej prawdy inaczej, niż przez własne doświadczenie. Próbujemy szczęścia na zewnątrz w przyrodzie i jesteśmy bici dotkliwie po całym jestestwie; czy to nas poucza? Bynajmniej. Jak ćmy wpadające w płomień rzucamy się wciąż w rozkosze zmysłów z nadzieją, że doznamy pełni zaspokojenia. Ponawiamy to wciąż i zawsze z niesłabnącą energią; i postępujemy tak, aż zawiedzeni, znękani i rozbici umieramy. I to jest maja.
Taki też jest los naszej inteligencji. W nadziei przeniknięcia tajemnic wszechświata nie możemy powstrzymać się przed stawianiem pytań, czujemy, że trzeba wiedzieć i nie chcemy uwierzyć, że nie ma wcale możliwości poznania. Postępujemy krok naprzód i zderzamy się ze ścianą czasu bez początku ni końca, gładką, nie do wspinaczki ani do przeskoczenia. Postępujemy parę kroków i oto stajemy wobec otchłani przestrzeni nie do przebycia. A wszystko to jest nieodwołalnie skute prawem przyczyn i skutków. Nie możemy posunąć się dalej. A przecież walczymy i musimy walczyć! I to jest maja.
Każdy nasz wdech, każde uderzenie serca, każdy swój gest pragniemy przyjąć jako potwierdzenie myśli, że jesteśmy wolni, a przecież wszystko to pokazuje nam, czym jesteśmy: niewolnikami, skrępowanymi niewolnikami, będącymi własnością przyrody – w ciele, w psychice naszej, w całości myślenia i uczuć. I to jest maja.
Nie było jeszcze matki, która by nie wierzyła, że jej dziecko narodziło się genialne, że jest wyjątkowe. Matka jest opętana dzieckiem, cała jej dusza jest w dziecku. Dzieciak wyrośnie – być może – na pijaka, brutala, znęcającego się nad matką, ale im gorszy będzie dla niej, tym większą miłością ona go otoczy. Ludzie uczczą to jako bezinteresowną miłość macierzyńską, ale nikt nie wyobrazi sobie, że matka jest urodzoną niewolnicą, że to już nie zależy od niej. Ona wolałaby tysiąckroć razy więcej wyswobodzić się z tych więzów, ale to jest ponad jej siły. A więc skrywa swe więzy, jak pod osłoną z kwiatów, pod objawami swej niezwykłej miłości. I to jest maja.
Wszyscy jesteśmy tacy na tym świecie. Ilustruje to stara legenda indyjska: Onego czasu Narada poprosił Krysznę: – „Panie, ukaż mi maję”. Minęło kilka dni. Kryszna wziął Naradę na przechadzkę po pustyni. Kiedy już oddalili się wiele kilometrów, Kryszna odezwał się: – „ Narada, chce mi się pić; czy nie mógłbyś poszukać wody?” – „Idę, Panie, przyniosę ci wody”. – I Narada poszedł. Niedaleko była wioska. Narada zapukał do drzwi jednego domostwa. Otworzyła mu dziewczyna niezwykłej piękności. Na jej widok Narada zapomniał o wszystkim – o tym, że przyszedł po wodę, że jego mistrz cierpi pragnienie i być może omdlewa już z braku wody. Wdał się w rozmowę z dziewoją, nie pamiętny na nic. Przez całą dobę nie wrócił do swego mistrza. Nazajutrz przyszedł znowu do tego domu i rozmawiał z dziewczyną. W takich okolicznościach narodziła się ich miłość. Narada poprosił ojca dziewczyny o jej rękę, uzyskał zgodę, ożenił się i miał z nią dzieci. Minęło dwanaście lat, teść umarł i Narada odziedziczył jego majętność. Wiódł – jak mu się zdawało – szczęśliwe życie ze swą żoną i dziećmi, na swych polach i wśród swych stad. Zdarzyła się klęska powodzi. W ciągu jednej nocy strumień wezbrał, wylał poza brzegi i zatopił całą wioskę. Domy waliły się w nurty, pochłaniające ludzi, bydło i unoszące wszystko. Narada musiał uciekać. Jedną ręką podtrzymywał żonę, drugą dwoje dzieci, trzecie wziął na plecy. Chciał przejść z nimi w bród na wyższe miejsce. Po kilku krokach przekonał się, że prąd rwie zbyt ostro; dziecko z jego pleców spadło i uniosły je fale. Narada krzyknął rozpaczliwie i żeby ratować to dziecko, wypuścił z objęć drugie, które również zniknęło pod wodą. Wreszcie żonę, podtrzymywaną ze wszech sił, wyrwał mu prąd. Gdy fale wyrzuciły go na brzeg, płakał gorzko. Ale wtedy usłyszał wzywający go łagodny głos: – „Synu, gdzie jest woda? Poszedłeś przynieść dzbanek wody i ja czekam na ciebie; minęło już dobre pół godziny”. – „Pół godziny?!” – wykrzyknął Narada. Całe dwanaście lat, pełne zdarzeń, przetoczyło się przez jego umysł, chociaż wszystkie te sceny mieściły się w czasie pół godziny!
I to jest maja. Wszyscy jesteśmy w tym pogrążeni w tej czy innej formie. Jest to stan rzeczy bardzo zawiły i trudny do zrozumienia. Głoszono o tym we wszystkich krajach, nauczano wszędzie, lecz tylko bardzo niewielu uznało to za prawdę, ponieważ trudno jest w to uwierzyć, dopóki samemu się tego nie doświadczy. A co nam to ukazuje? Coś przerażającego. Bo wszystko to jest znikome!
Dokona się czas, który zgładzi wszystkie rzeczy i nic nie zostanie. Czas pochłania świętego i grzesznika, króla i chłopa, piękno i brzydotę; nie zostawia niczego. Wszystko zmierza ku temu jedynemu zakończeniu – ku zburzeniu. Nasze nauki, sztuka, wiedza – wszystko zmierza ku temu. Nikt nie powstrzyma fal przypływu ani na minutę. Możemy próbować zapomnieć o tym, jak w mieście zadżumionym ludzie szukają zapomnienia w oszałamianiu się alkoholem, tańcami. Tak samo chcemy znaleźć sposób zapomnienia o tym w różnego rodzaju dogadzaniu zmysłom. – I to jest maja.
Proponowane są dwa rozwiązania. Pierwsza metoda, znana powszechnie, polega na mówieniu: – Jest to, być może, prawda, ale nie myślmy o tym. Korzystajmy lepiej z chwili. Wszystko to jest prawda, to fakt, ale nie zajmujmy się nią. Korzystajmy z nadarzających się przyjemności, róbmy swoje, nie patrzmy na mroczną stronę życia, miejmy zawsze na widoku jasną stronę nadziei.
Ta doktryna nie jest pozbawiona prawdy, lecz mimo to zawiera pewne niebezpieczeństwo. Jest w tym rzeczywiście bodziec, bo nadzieja i pozytywne ideały są w naszym życiu ważnymi bodźcami, ale związane jest z nimi pewne ryzyko. Mianowicie – może to doprowadzić do rozpaczy i zaniechania walki. Dzieje się tak z wołającym: – Bierzcie świat, jaki jest, urządzajcie się jak najwygodniej i przystosujcie się do nieuniknionej niedoli; jeżeli spadną na was ciosy losu, mówcie sobie: to nie są ciosy, to kwiaty; jeżeli was uciskają jak niewolników, mówcie: jestem wolny; kłamcie we dnie i w nocy, innym i własnej duszy, bo to jest jedyny sposób, aby żyć szczęśliwie.
To właśnie nazywa się mądrością praktyczną. Nigdy ona nie była rozpowszechniona tak szeroko, jak obecnie, w XIX stuleciu, bo nigdy jeszcze ludzie nie byli tak zbrutalizowani, nigdy walka o byt nie była tak zaciekła, ludzie tak okrutni dla podobnych sobie; dlatego potrzebne im jest takie pocieszanie. Czynią z tego z jak największą energią hasło na co dzień, ale zawodzi to i będzie zawodziło zawsze coraz więcej. Nie zda się na nic skrywanie padliny pod naręczami pachnących róż. Kwiaty zwiędną wkrótce, a padlina stanie się jeszcze straszliwsza niż przedtem. Możemy okryć swe zastarzałe rany szatą jedwabną i złotogłowiem, ale kiedy czas zmusi nas do zdjęcia szat, ukażą się rany już ropiejące.
Czyż nie ma w ogóle nadziei? Prawdą jest, że wszyscy jesteśmy niewolnikami maji, że rodzimy się w maji, żyjemy w maji. Ale czy nie ma z tego wyjścia, czy nie ma nadziei? Od prawieku znany jest fakt, że wszyscy jesteśmy nieszczęśni, zamknięci w tym świecie, że nawet tak zwane piękno, które wleczemy za sobą, jest więzami, że nawet nasze umysły i bystre inteligencje są jako kraty więzień, zamykające nas ze wszech stron. Nie było nigdy człowieka, nie było duszy ludzkiej, która by nie odczuła tego w pewnym momencie, chociażby nie umiała tego wyrazić. A najlepiej czują to starcy, bo nagromadzili już w sobie doświadczenie całego życia i nie ulegają łatwo złudnym ponętom natury. Czy nie ma ratunku? Stwierdzamy, że jednak mimo wszystko, kiedy stoimy wobec ponurego faktu, wśród świata pełnego cierpień, gdzie życie i śmierć są synonimami, nawet tutaj dochodzi nas łagodny cichy głos, brzmiący poprzez stulecia, we wszystkich krainach i we wszystkich sercach: „Ta maja jest dla Jaźni boska, ona składa się z cech jakości; przebyć ją jest niezmiernie trudno. Jednakże ci, którzy przychodzą do JA, przebywają ocean życia”. – „Przyjdźcie do Mnie (do JA) wszyscy utrudzeni i obarczeni, a Ja wam ulżę”. Ten oto głos wiedzie nas naprzód. Człowiek posłyszał go i słyszy przez wszystkie stulecia. Ten głos odzywa się w człowieku, kiedy zdaje mu się już, że wszystko jest stracone, kiedy nadzieja się rozwiała, kiedy zaufanie we własne siły legło rozbite i wszystko wypada z rąk, kiedy dalsze życie wydaje się polem ruin. Wtedy słyszy się ów głos. I to nazywają religią.
Jest więc z jednej strony wspomniane twierdzenie, śmiało nazywające wszystko głupstwami, mają, lecz z drugiej strony jest też inne twierdzenie, pełne nadziei, że poza mają istnieje wyjście i ratunek. Ludzie praktyczni mówią nam odwrotnie: „Nie zawracajcie sobie głowy bzdurami religii i metafizyki. Żyjcie tu i teraz; świat jest rzeczywiście zły, ale wyciśnijcie z niego, ile tylko zdołacie”. Innymi słowy znaczy to: „Żyjcie w obłudzie i kłamstwie, w nieustannym oszustwie zataiwszy swe rany jak najstaranniej. Przystosowujcie się, łatajcie wszystko jak się da, żeby odsunąć chwilę, kiedy i tak staniecie się kupką luźnych kawałków”. Nazywają to życiem praktycznym. Tacy łatacze nie dowiedzą się nigdy, czym jest religia. Religia zaczyna się silnym niezadowoleniem z obecnego stanu rzeczy, z własnego życia, znienawidzeniem łataniny życiowej, odczuwaniem wstrętu bezgranicznego do kłamstwa i oszustwa.
Ten tylko może być religijny, kto ośmieli się zawołać jak wielki Budda pod drzewem mądrości, kiedy to ukazała mu się cała rozpaczliwa głupota owego życia „praktycznego”, a kiedy jeszcze nie znajdywał wyjścia. Nawiedziła go wtedy pokusa zaniechania poszukiwań prawdy, powrócenia do świata i życia po dawnemu w zakłamaniu, nazywając rzeczy nie po imieniu, kłamiąc sobie i wszystkim; lecz wtedy On, olbrzym ducha, zdławił tę pokusę i rzekł: „Lepsza śmierć niż życie w ciemnocie i niedołęstwie, lepiej polec na polu bitwy niż wegetować po klęsce”.
To jest podstawa religii. Człowiek, który zajmuje takie stanowisko, wchodzi na drogę wiodącą ku Bogu i znajdzie na niej prawdę. Takie zdecydowanie powinno być pierwszym bodźcem do stania się istotą religijną. „Toruję sobie drogę. Poznam prawdę albo przypłacę to życiem! Bo po tej stronie nie ma niczego trwałego – wszystko przemija i znika ciągle”. Człowiek dzisiaj młody, piękny, pełen nadziei, jutro będzie starcem. Nadzieje, radości, rozkosze giną jak kwiaty po przymrozkach porannych. Z drugiej jednak strony – trzeba przyznać – wielkie są ponęty zwyciężenia, odnoszenia zwycięstw nad samym życiem, podboju wszechświata. To są dobre dzieła ludzi; toteż podejmujący walkę o prawdę, o religię są na dobrej drodze; o tym mówią Wedy: „Nie traćcie nadziei, chociaż droga jest trudna, jakby się szło po ostrzu noża. Nie zrażajcie się jednak, obudźcie się. Powstańcie, znajdziecie ideał, cel”.
Wszystkie najróżniejsze przejawienia religii mają zawsze jako główną podstawę głoszenie wolności, pouczają, jak wyzwolić się, wyplątać z tego świata. Nigdy nie mówią, jakoby posłannictwem ich miało być pogodzenie świata i religii, lecz że zjawiły się, żeby przeciąć węzeł gordyjski, ażeby urzeczywistnić własny ideał religii, a nie zawierać kompromisu ze światem. Głosi to każda religia, a zadaniem wedanty jest zharmonizowanie wszystkich tych dążeń, ukazanie tego, co jest wspólnym polem wszystkich religii świata, zarówno najbardziej wzniosłych, jak i najniższych.
Cel najgorszych przesądów i najwyższych filozofii jest taki sam, mianowicie jedne i drugie są wytworem dążenia do znalezienia wyjścia z tej samej trudności; w większości przypadków rozstrzygnięcie wskazane było przez istotę nie skrępowaną prawami przyrody, słowem – przez kogoś, kto jest wyzwolony. Pomimo wszelkich trudności, pomimo rozbieżności opinii co do natury istoty wyzwolonej, czy to ma być Bóg osobowy, czy człowiek cielesny, czy ma być rodzaju męskiego czy żeńskiego, czy też ani jednym, ani drugą (a spory o to nigdy się nie skończą), idea podstawowa pozostaje ta sama bez zmian. Pomimo przeciwieństwa, na pozór nie do pogodzenia, między różnymi systemami, można wykryć złotą nić spójni, łączącą je wszystkie; właśnie ta filozofia, o której wam mówię, odsłania tę odnalezioną nić złotą i ukazuje ją stopniowo naszym oczom, a pierwszym krokiem ku temu odkryciu jest proste stwierdzenie, że wszyscy zmierzamy ku wyzwoleniu.
Jest to fakt szczególny, lecz jak najbardziej rzeczywisty, że w zamęcie walk i zmagań, wśród zmiennych kolei losu, wielu naprzemian cierpień i radości, zbliżamy się jednak ku prawdzie. W praktyce tak się to przedstawia: „Czym jest ten wszechświat? Skąd się wziął? Czym się stanie?” Odpowiedzią było: „Wynurzył się z wolności, w wolności trwa i w wolności się roztopi”. Nie możecie zrzec się tej idei wolności; bez niej czyny wasze, samo istnienie wasze byłoby stracone. Przyroda w każdej chwili udowadnia, że jesteśmy niewolnikami. Lecz w tejże chwili rozbłyska inna idea: że mimo wszystko jesteśmy wolni. Co krok jesteśmy – rzec można – zbijani z nóg i rzucani na ziemię przez maję, pokazującą, że jesteśmy w jej więzach. Cios na nas spada, czujemy pęta, ale jednocześnie głos wewnętrzny mówi nam, że jesteśmy wolni. Kiedy chcemy zakosztować tej wolności, trafiamy na opór niemal nie do przezwyciężenia. A jednak, na przekór temu wolność ta trwa w nas i odzywa się głosem wewnętrznym: „Jestem wolny, jestem wolny!”
Zbadajcie wszystkie religie świata, a przekonacie się, że ta właśnie idea znajduje w nich swój wyraz. Nie tylko religia (w jak najszerszym, nie w pomniejszonym znaczeniu), lecz całe życie społeczne jest potwierdzeniem tej jedynej zasady wolności. Wszystkie nasze ruchy są potwierdzeniem tej zasady wolności. Głos ten dosięgał każdego z nas, czy dochodziło to do naszej świadomości, czy nie, – ów głos, mówiący: „Przyjdźcie do mnie (do Jaźni) wszyscy utrudzeni i obarczeni”. Może nie tymi słowy, być może nie w tej mowie, może w innej formie wyrażany, ale ten głos wieszczący wolność towarzyszył nam. Wszyscy zmierzamy – wiedząc o tym lub nie wiedząc – ku wolności na zew tego głosu.
Jesteśmy moralni, kiedy stajemy się posłuszni wezwaniu. Nie tylko dusza ludzka, lecz także wszystkie istoty stworzone, od najmarniejszych do najszlachetniejszych, posłyszały ten zew i ruszyły zjednoczone zgodnie lub spychając się i tratując przy poszukiwaniu drogi. Tak rodzą się: współzawodnictwo, walka, radość zwycięstwa, życie, rozkosz i śmierć. A cały wszechświat jest niczym innym jak właśnie wynikiem tej walki obłędnej o dotarcie aż do głosu. Jest to przejawienie przyrody.
Cóż dzieje się teraz? Następuje zmiana. W chwili, kiedy rozpoznajecie głos i pojmujecie czym on jest, cała otaczająca was sceneria zmienia się: wszechświat, widziany dotychczas jako pobojowisko walk maji, ukazuje się jako coś pięknego i dobrego. Nie przeklinamy przyrody, nie mówimy, że świat jest straszny i wszystko jest marnością, nie zbiera się nam już na płacz i lamentowanie.
Odkąd zrozumieliśmy zew głosu, wiemy dlaczego muszą trwać te zmagania, ta walka, znój, okrucieństwo, te małe radości i marne rozkosze; widzimy, że taka jest natura rzeczy, bo bez tego nie wyruszono by na zew głosu, do którego dotarcie jest naszym przeznaczeniem, czy wiemy o tym, czy nie.
Każde życie ludzkie, cała przyroda walczy, aby osiągnąć wolność. Zmierza ku temu słońce, i ziemia, krążąca wokół słońca, i księżyc. Do tego celu dąży wszystko – i wiatr, co wieje, i planeta krążąca po swej orbicie. Każda rzecz walczy o dojście do tego celu. Święty dąży ku temu głosowi, nie może się od tego powstrzymać, chociaż nie czerpie z tego chwały. Grzesznik również. Miłosierny idzie prosto ku temu głosowi i nic go nie zdoła powstrzymać. Chciwiec poddaje się też temu przeznaczeniu. Trudzący się wielce, aby mieć dobra, nie może oprzeć się temu głosowi wewnętrznemu i zwraca się ku niemu. To samo dzieje się z próżniakiem zatęchłym w lenistwie. Jeden potyka się więcej, inny mniej; potykającego się i chwiejnego nazywamy złym, potykającego się nieznacznie nazywamy dobrym. Zło i dobro nie są różnymi rzeczami, są tym samym; różnica nie dotyczy istoty rzeczy, polega tylko na stopniu.
Przejawienia mocy wolności rządzą w rzeczywistości całym wszechświatem. Zastosowawszy to do religii, badanej uważnie, zobaczymy, że jest to idea przyjmowana od prapoczątku. Weźmy najniższą formę religii, kult przodków albo niektórych bóstw potężnych i okrutnych; co jest cechą wyróżniającą te czczone istoty? To, że są wyższe ponad przyrodę, że nie podlegają jej prawom. Czciciel oczywiście poznaje naturę przez wiele ograniczeń, które ona mu stawia; nie może przejść przez mur ani wzlecieć ponad obłoki, ale bogowie – w jego mniemaniu – czynią to z łatwością. Co to oznacza ze stanowiska filozofii? Że jest w tym potwierdzenie istnienia wolności – bogowie, których czci, są wyżsi ponad przyrodę taką, jaką on zna. To samo jest z czcicielami istot o wiele wyższych. W miarę rozwoju pojęć o przyrodzie doskonali się również idea o duszy wyższej ponad przyrodę, aż dochodzimy do tego, co jest nazywane monoteizmem, pouczającym, że przyroda jest mają i że jest Istność rządząca tą mają.
Wedanta zaczyna się, kiedy zjawiają się po raz pierwszy te idee monoteistyczne. Ale filozofię wedanty trzeba lepiej objaśnić. Otóż wedanta mówi, że owa teoria, iż poza wszystkimi przejawieniami maji jest wyższa ponad nią i niezależna od niej Istność, która przyciąga nas ku sobie i ku której idziemy wszyscy, – że jest to bardzo dobra teoria, jednakże ujmowana jest niezbyt jasno, obraz jej jest mętny i ciemny, chociaż nie jest sprzeczna z rozumem. W pieśni waszej są słowa „Bliżej ku Tobie, o Boże”; spodobałyby się wedantyście po zmianie jednego słowa, tak żeby było: „Bliżej ku Jaźni, o Boże”. Myśl, że cel jest bardzo odległy, zupełnie poza przyrodą i że ciągnie nas ku sobie, jest to idea, którą trzeba uczynić coraz bliższą nam, bez poniżania jej i bez wypaczania. Bóg z niebios staje się Bogiem w przyrodzie; Bóg w przyrodzie staje się Bogiem, który jest samą naturą; Bóg–natura staje się Bogiem w świątyni naszego ciała; Bóg zamieszkujący świątynię naszego ciała staje się wreszcie samą tą świątynią, staje się duszą i staje się człowiekiem – i tak idea celu znajduje ostatnie słowo, którym można ją wyrazić.
To, czego mędrcy szukali po wszystkich miejscach, jest w naszym własnym sercu; głos, który posłyszeliście, mówił prawdę – twierdzi wedanta, – lecz skąd płynął, to określiliście błędnie. Ideał wolności ujęliście poprawnie, ale rzutowaliście go poza siebie i to był błąd. Przybliżajcie to ku sobie, aż przekonacie się, że był zawsze w was, że jest to Jaźń waszej własnej jaźni. Wolność jest waszą własną naturą, a maja nigdy jej nie ujarzmiała. Przyroda nigdy nie miała władzy nad wami. Jak przerażone dziecko śniliście, że ona was dusi, toteż celem waszym jest oswobodzenie się od tego losu; musicie je nie tylko wykryć umysłem, lecz także urzeczywistnić je w sobie, aby wolność ta była bardziej wyczuwalna niż świat dookolny. Wtedy będziemy wiedzieli, że jesteśmy wolni. Wtedy, ale dopiero wtedy wszelkie trudności znikną, niepokoje serca ustaną, wszystko zawikłane stanie się proste, rozwieje się złudzenie widzenia przyrody jako splątanych mrowiących się mnogości; wtedy maja przestanie być koszmarem beznadziejnym i ukaże nam swe piękno, a ziemia będzie już nie więzieniem, lecz polem zabaw. Nawet niebezpieczeństwa i znoje, nawet wszystkie cierpienia ukażą nam swą rzeczywistą naturę i – ubóstwione – odsłonią to, co jest poza wszystkimi rzeczami: Ono – jedyne JA rzeczywiste.