Garść urywkowych wspomnień,
dobyta z nadwątlonej wiekiem pamięci
przez syna Tadeusza (10.1972 r.) [1]
„Nie panowali nikomu i nikomu nie dali się ujarzmiać!” – Taka była przez wiele pokoleń wolność przodków Józefa. W starych papierach rodowych nazywani byli szlachtą Ziemi Zakroczymskiej; są tam do dzisiaj w płońskim powiecie rodziny tego nazwiska. Ale przodkowie Józefa wywędrowali za Bug, w Kosowskie, bodaj że w XV stuleciu, a jeden z nich przeniósł się z tamtych ziem białoruskich z powrotem na lewy brzeg Bugu, w Sokołowskie, do wsi o nazwie jaćwieskiej[2] – Sągole. Było to na przełomie stuleci, około roku 1700. Od tej daty zaczynają się lepiej już zapamiętane dzieje rodziny Głodowskich – Przegoniów z Podlasia.
Przez całe XVIII stulecie gospodarzyli w Sągolach żyjąc tak, jak podobne im tysiące szaraczkowej szlachty zagonowej. Chodzili w butach od święta, na co dzień boso po roli i po gnoju, ręce mieli nawykłe do czepig pługa; ale żony i córki, wystrojone w niedzielę, w rękawiczkach nie gołą ręką sięgały po modlitewniki.
W izbie między obrazami na ścianie był też zawsze w ramce dokument należenia do wolnego stanu, kopia barwnie wymalowanego herbu i na tymże papierze odpis tekstów ze starych dokumentów. Żyli ci szaraczkowie jak chłopi, ale nigdy nie zaznali niedoli pańszczyzny. To było ich dumą. Sąsiadowali z rolnikami chłopami, niekiedy bogatszymi od nich, ale pysznili się swym pochodzeniem od wolnych przodków i za nic nie chcieli uznać nad sobą obcego pochodzeniem, toteż w wielu wsiach podlaskich musiało być dwóch sołtysów – chłopski i szlachecki. W Sągolach był jeden.
Z tradycji rodzinnej pamiętany jest „prasłowiański pogrzeb” dziada Bartłomieja, którego ciało spłonęło na stosie. Było to w latach rozbiorów, a stało się tak, że podczas żniw, kiedy cała liczna rodzina była w polu i pośpiesznie zwoziła zboże przed nadciągającą burzą, piorun uderzył w starą chatę. Leżał w niej dogorywający już dziad. W pogorzelisku odnaleziono szczątki kosteczek.
W stuleciu XIX szybko postępowało sproletaryzowanie rodziny Wnuk Bartłomieja, Adam był już tylko „rządcą” w cudzym majątku, pięciu jego synów osiadło w mieście imając się różnych zawodów. Tylko jeden z nich powrócił na rolę, lecz już jako ogrodnik na przedmieściu Warszawy, na Kole. Najmłodszy, Romuald, wytrwale i z wielką wytrzymałością znosząc biedę zdobywał wyższe wykształcenie aż osiągnął dyplom lekarza. Inny przez lat dwadzieścia zanudzał braci marzeniami o aptece, nauczył się zawodu, zdał egzaminy, wreszcie w wieku przeszło czterdziestu lat zaimponował otoczeniu własną apteką. Dwaj najstarsi poprzestali na szarym bytowaniu urzędniczym. Z nich Krzysztof był ojcem jedynaka Józia.
Ten jedynak wcześnie, jako szesnastolatek, wyruszył w świat za chlebem, gnany koniecznością wobec choroby ojca. Zaczął zarobkowanie w fabryce łóżek żelaznych Gostyńskiego w Warszawie. Sproletaryzowanie było kompletne – sięgnęło dna, ale nie w znaczeniu ujemnym. Duma wolnego człowieka nie wygasała w takich przybyszach do miast. Józio pracował jako „pomoc” w warsztatach, ale rzucił pracę, kiedy rozkazano mu nosić co zdobniejsze łóżka do klientów na mieście. Wyśmiali go wraz z innymi ci inni chłopcy, bo dla nich były to świetne okazje do zdobywania grosza z napiwków tym sutszych, im pokorniej czapkowali. Starsi rzemieślnicy docenili jednak postępek Józia i pomogli mu znaleźć lepszą pracę.
Wtrącam tu uwagę o naszym mieszczaństwie. Dwojakie było jego pochodzenie. Górna bogatsza warstwa była w olbrzymiej większości złożona z przybyszów z obcych krajów: z Włoch, Niemiec i Francji – głównie. Byli też gdzieniegdzie Szkoci, Szwedzi, Hiszpanie. Ci wszyscy polonizowali się szybko. Getto odrębne stanowiła i pozostała nim przez stulecia ludność żydowska. Warstwa rzemieślnicza uboższa była pochodzenia rodzimego – składała się ze sproletaryzowanej szlachty, niemającej prawa do przypominania swego pochodzenia w społeczeństwie stanowym, ponieważ przestawała być szlachtą po przypisaniu do „stanu” (w zaborze rosyjskim „sosłowia”) mieszczańskiego. Takiego pochodzenia rzemieślnicy nadawali ton patriotyzmu miastom polskim, a przykładem swoim pociągali resztę rzemiosła z zasiedziałych mieszczan i ze wsi.
Józio – po paru latach zarobkowania w różnych zawodach – dostał się do architekta, przyjęty jako zdolny samouk rysownik i akwarelista. Stać go było już na zaspokajanie potrzeb kulturalnych, zaczął więc chodzić do teatru, rozczytywać się w dramatach i komediach. Znalazł takich jak sam miłośników sceny. Z nimi siadywał w kościele Wizytek, bynajmniej nie z pobożności, bo skłaniał się ku bezwyznaniowości, lecz po to, żeby – podczas pobytu w Warszawie Modrzejewskiej[3] – skubnąć na pamiątkę parę włosków z jej futrzanego kołnierza. Tak wielbili ówcześni młodzieńcy wielką artystkę.
Teatry warszawskie rządowe w lecie były nieczynne, artyści mieli wakacje. Korzystały z tego teatry objazdowe, prywatne, i sprowadzały się na lato do miasta, żeby grać w tak zwanych „ogródkach”, drewnianych lekkich budowlach, wznoszonych przez różnych pomysłowych przedsiębiorców w ogrodach, na tyłach posesji, zabudowanych od ulicy kamienicami.
Józio, bywalec teatralny poznał w ciągu jednego lata wszystkie teatry ogródkowe – cztery czy pięć wówczas obecnych. Dało mu to okazję do porównania gry różnych „trup” i wybitniejszych artystów. Zasmakował w rozkoszowaniu się twórczością aktora, chodził na te same sztuki do coraz to innych teatrów, żeby ze wszech stron podpatrywać „zagrania” starych weteranów sceny, odkrywcze nowe sposoby tworzenia postaci scenicznych przez młodszych, a w sumie – poznawać tajemnicę kunsztu aktorskiego, dla którego słowa są jak nuty… zaledwie jak nuty, którym można nadać brzmienie według skali olbrzymiej – od szeptu do niemal gromu, a wartość wzruszenia od słodyczy do przerażeń, grozy lub nienawiści.
Skończyło się lato. W ciągu zimy trzeba było gorliwie rysować dla zarobku. A wieczorami Józio przysiadywał fałdów nad książkami. Tyle było do poznania z naszej literatury i z obcej w przekładach! Na szczęście uniknął wad samouków, najczęściej przekonanych, że odkrywają dzieła nieznane nikomu, chociażby drukowane były w setkach tysięcy nakładu; spotykał się z innymi miłośnikami sceny, toteż wspólnie czytali i oceniali ulubione dialogi i monologi. Współzawodniczyli w swej amatorskiej grze, improwizowanej przy każdej sposobności. Odbywało się to w izdebkach na poddaszach, w ciasnych pokoikach, gdzie dwie postacie mogły się swobodniej poruszać gdy inni zasiedli wokół na podłodze, żeby dać tamtym wolną przestrzeń na swobodę gestów. Tak miłośnicy teatru ćwiczyli się wspólnie w sztuce scenicznej.
Następnego lata (roku nie pamiętam ale było to około 1880) Józio, odważniejszy, bo już zdolny do krytycznych ocen, szturmował kulisy i zaprzyjaźnił się z kilku aktorami. W ciągu sezonu nadarzyła się okazja współpracy z jednym z zespołów ogródkowych, zachorował ich kolega dekorator, a właśnie mieli przygotowaną nową sztukę, brak było tylko dekoracji. Józio chwycił okazję:
– Za dwadzieścia godzin wszystko będzie gotowe!
Przyrzekł i wykonał. Dyrektor teatru zaproponował mu przyjęcie do „trupy”, zaraz potem zbadał jego umiejętności, a raczej możliwości zastosowania tej nowej postaci o dość nieszczególnych warunkach (niski wzrost) w razie konieczności zapchania dziury w zespole.
Skończyły się miesiące spokojniejszego bytowania, nastały lata koczowania. Ale zaczęło się życie jakże inne od wszystkiego, co znają osiadli filistrzy. Nazywają aktorów komediantami, pamiętają, że nie tak dawno temu odmawiano komediantom pochówku na poświęconej ziemi cmentarnej, ale śmieją się, kiedy komediant ich śmiechem zaczaruje, płaczą, kiedy ich śpiące dusze smutkiem napoi.
Wczesną jesienią wyjeżdża trupa w Kongresówkę, w te dziesięć guberni, stanowiących niemal cały jej zamknięty świat, zawadzi na krótko może o Grodno, może o Brześć albo które z miast Wołynia, ale to już się liczy jako zagranica i cenzura tam podejrzliwsza. Repertuar każda trupa ma wypracowany, mogliby grać zaraz po przyjeździe, ale to udaje się tylko tam, gdzie jest swój człowiek, przyjaciel, idealny kwatermistrz, ideowy impresario, pragnący służyć sztuce i… Polsce! A byli tacy.
„Służenie sztuce” było hasłem wewnętrznym naszych wędrownych „komediantów”. To było hasło wywoławcze ich wiary, sprawdzanej w praktyce każdego dnia powszedniego. Kto nie odczuje w pełni swym sercem treści głębokiej tych dwóch słów, nie godzien jest dociekać, czym byli ci ludzie. To oni, każdy z nich był sługą, wysłannikiem Mocy, która „zjadaczy chleba w aniołów przerobi”.
Przystaje do trupy nowy młody człowiek, uciekinier ze świata normalnego, bo rzucił studia prawa na uniwersytecie, żeby powędrować w Polskę z komediantami, Karol Hoffman[4]. Jest wprost opętany misją służenia sztuce, mówi: „Najprostsze, ale żywe słowa mowy mogą być zagrane, że przekazywane przez nie uczucia, byleby szczerze rzucone widzom i słuchaczom, poruszą struny duszy jeszcze śpiącej”.
Żywiołem Karola jest dramat, żywiołem Józefa satyra, pierwszy skłonny jest do wpadania w patos, drugi z łatwością naśladując ton przyjaciela i jego gesty wykaże smutną bezradność patosu. Uzupełniali się w zamian i zapewne dlatego zaprzyjaźnili. Józio sprowadził matkę, samotną po śmierci męża. Matkowała im obu. Przewędrowali tak występując pod różnymi dyrekcjami „pół Polski”.
Suwałki… Łomża… Tam w tejże trupie zaczął swą karierę sławny później Kamiński. Siedlce… Lublin… Łuków… Krasnystaw… Puławy…. Sandomierz… Kielce! Tam doszło do starcia starego aktora Zmarźlaka, wówczas suflerującego, z później wielką autorką dzieł dramatycznych, Zapolską[5]. Zniecierpliwiona kopnęła lekko zeszyt leżący przed suflerem. Ten wyskoczył z budki, z oburzeniem wygłosił kilka słów, skłonił się („Świetnie zagrał!” – zachwycili się obecni) i wyszedł. Zapolska „zbita z pantałyku” nie zdążyła odpowiedzieć godnie ani przeprosić. Towarzystwo czekało chwilę, potem zaczęli szukać obrażonego staruszka. Niestety – nigdzie go nie znaleźli – ani tego dnia, ani później. Minęło około 10 dni zanim nadeszła wieść z Klisza, od dyrektora grającej tam trupy, że jest, żyje, a przyszedł do nich – nocując po stodołach u chłopów – wprost z teatru w Kielcach po scenie z Zapolską.
Radom… Tu osiadł nieco później Karol Hoffman na lat kilka, założył pierwszą polską bibliotekę publiczną w Kongresówce w ciężkich latach po roku 1863. Stał się to dzięki przychylności ówczesnego gubernatora radomskiego, Rosjanina, rozmiłowanego w literaturze polskiej, a w przyszłości ofiarodawcy Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego księgozbioru z pierwszymi wydaniami dzieł Mickiewicza.
Końskie… Kalisz… Piotrków… Łódź… Koło… Konin… Włocławek… Płock – Kolejność mogła być inna, ale tam byli. Łowicz… Łęczyca… Tu powikłały się drogi Józefa Głodowskiego. Utknął w Łęczycy.
Ale czy można powiedzieć, że utknął? Czy miał czekać losu Zmarźlaka, starca, który był nadal artystą, ale nie władał sprawnie ciałem i obrażał się, kiedy mu dawali poste prace wykonawcze, jak np. nalepianie numerków na ławkach widowni, montowanej często w byle stodole.
Nie umiem powiedzieć, dlaczego Józef Głodowski porzucił teatr i wziął pracę urzędniczą (pisarza gminnego) w Topoli Królewskiej pod Łęczycą. Co ostatecznie wpłynęło na to postanowienie? Tu się ożenił ze Stanisławą Kraśkiewiczówną, tu przeżył lat dwadzieścia i tu życie zakończył.
Czy tylko sprawy rodzinne, osobiste, zadecydowały? Nie wiem. Ale wiem, że w Łęczycy został przyjęty bardzo serdecznie i znalazł tam przyjaciół. Może to go przykuło do miejsca.
Zdarzyła się pewna scena szczególna podczas pierwszego występu Józefa Głodowskiego w Łęczycy. Po sztuce „premierze” danej dla publiczności wybredniejszej (tytułu nie pamiętam) obliczonej na przyciągnięcie mieszczaństwa (lekarze, weterynarz, aptekarz, sędziowie i polscy urzędnicy) oraz interesującego się teatrem „ziemiaństwa”, dawano jeszcze nie komedię dla wszystkich, lecz kasowo pewniejszą sztukę, przeznaczoną dla społeczeństwa żydowskiego, chociaż graną po polsku. Nie pamiętam tytułu i tej sztuki, wiem tylko, że był to melodramat czy po prostu dramat, dość, że w punkcie przełomowym akcji jest tam scena „niemego monologu” o dużym napięciu dramatycznym, przechodzącego w nucenie pieśni żydowskiej.
Otóż sztuka ta była znana i w Łęczycy, ale jednak przyszło na nią mnóstwo osób – sala była nabita. Widzowie spodziewali się, że śpiew będzie licho, byle jak zamarkowany, bo nie można wymagać od aktora polskiego wiernego oddania pieśni hebrajskiej. Stało się jednak inaczej. widownia oniemiała, kiedy śpiew zrazu cichy potoczył się coraz pewniej ze wszystkimi pauzami, załamaniami, według zwyczaju zawodzeń i skarg… Rejwach potem powstał ogromny, hałaśliwy, radosny.
Rolę tę grał Józef, a nauczył się prawidłowego wymawiania i akcentowania pieśni od kolegi, aktora Żyda, z którym zaprzyjaźnił się jeszcze w Warszawie.
W roku 1921 zamówiłem u krawca Dresslera w Łęczycy marynarkę. Kiedy notował moje nazwisko jako nowego klienta zapytał, jak było na imię mojemu ojcu. Po usłyszeniu imienia… (dalszego ciągu brak)
Co grywali, jaki był repertuar teatrów wędrownych?
Przede wszystkim to, co było „kasowe”, a więc co było ulubione przez publiczność miejscową. Ale nie samo prawo popytu i podaży decydowało; bywało, że pasja służenia wielkiej sztuce zwyciężała i w aktorach i w dyrektorze trupy, a wtedy porywali się na dzieła z literatury światowej.
Takim służebnikiem wielkiej sztuki był Karol Hoffman. Wykształceniem górował nad Józefem Głodowskim, był przecież uciekinierem ze studiów prawa, a zdobył mnóstwo wiadomości wcale nie prawniczych. Szekspira znał od początku do końca i z powrotem. Starał się więc wprowadzać dzieła mistrza Szekspira na deski scen polskich, chociażby fragmentami, jeżeli zależało to od niego. Kiedy więc we dwójkę prowadzili zespół, dawali oprócz stałych pozycji Fredry, a nawet Moliera, również coś niecoś z Wielkiego Anglika. Powodzenie największe zapewniało wystawienie Romea i Julii. Podejrzewam, że Karol, człowiek o usposobieniu bohatersko-płaczliwym i grywający „z łezką”, której starał się go oduczyć Józef, osobiście lubował się w nastroju tego dramatu.
Romea i Julię przypomniało mi zdanie ojca rzucone w przyjacielskiej sprzeczce Karolowi (w roku 1909 w chwili wspomnień):
– Ee, ty byś grał i na szynkwasie – a Hoffman mu na to, że Szekspir wystawiał bez dekoracji.
Nie śmiałem wypytywać, ale stary aktor Kupiecki opowiedział mi, o co chodziło. Postanowili wystawić ten dramat w małym miasteczku, może to było w Pińczowie, dość, że trzeba było scenę i widownię urządzić w dużej szopie czy nawet stodole. Tuż przed odsłonięciem sceny do aktu końcowego ojciec zauważył, że nad leżącą już w letargu Julą nie ma kaganka, a więc po zabraniu latarni, przy której świetle urządzano wnętrze, całość pogrąży się w czarnym mroku. Rwetes, wzywanie szeptem akwizytora – jak zawsze oblatanego w tych usługach młodego Żydka – i jego zapewnienie:
– Się robi! – Rzeczywiście wdrapał się szybko na belkę nad sceną i na lince opuścił kaganek z płomykiem. Kurtyna poszła w górę.
Przedstawienie odbyło się i zakończyło pomyślnie, ale… niewiele brakowało do makabrycznego wybuchu śmiechu pół-nieboszczki. Leżała na wznak, przez niedomknięte powieki spoglądała ku górze. Tam nad kagankiem wysoko siedział ledwie widoczny akwizytor. Pomimo ciemności Julia dostrzegła, że brudne jego szaty były poszarpane, dziurawe i rozpięte… Widownia rozmawiała komentując to, co jest oto na scenie, Julia mogła więc wyszeptać karcąco do akwizytora:
– Schowaj to paskudztwo! – Ten nadstawił ucha, kiwnął że słyszy i stanowczo odszeptał:
– Pan dyrektor kazał, co by tak wisiało, to musi wisieć!
Julia zamknęła oczy, żeby stłumić duszący ją śmiech. Na szczęście nikt z widzów nie zauważył poruszania się jej ust.
Zdarzały się wyjątkowe okazje, że do trupy zgłaszał się zabłąkany na prowincji najprawdziwszy śpiewak i proponował swój występ, np. w wydzielonych z całości opery Rigoletto scenach, w których pojawia się rzekomo zabity, śpiewa arię „La donna e mobile”. Był ongi śpiewak Sienkiewicz. Zdaje mi się, że to on dał inicjatywę nie tylko zaśpiewania arii, lecz wystawienia te części opery w godnej oprawie dramatycznej. Nie byłem świadkiem tego zdarzenia, ale słyszałem Sienkiewicza później (w roku 1905), jak czytał zasłuchanej gromadce Pamiętniki Paska. To był czarodziej słowa, mimiki i gestu.
Co innego niż w teatrze zawodowym dzieje się w teatrze amatorskim. Inne zawiści, inne względy decydujące. Ale tam, gdzie amatorzy uznają autorytet reżysera, jemu właśnie zagraża niebezpieczeństwo usztywniania ich gry.
W zespole zorganizowanym przez Józefa Głodowskiego w Topoli amatorzy wyróżniali się jedną cech: nie mieli tremy; obce było im to straszne niszczące uczucie. Oni po prostu bawili się, a żądza popisu przezwyciężała wszelkie obawy. Nie znali przecież wzorców gry scenicznej, podobnie jak dziecko w pierwszych latach życia nie zna kanonów sztuki i rysuje bez skrępowań.
W grze ówczesnego zespołu zjawiały się odruchy, których reżyser nie tępił, a były niespodziankami. Np. młody parobek szykujący się do mordu skrytobójczego przeżegnał się przed chwyceniem siekiery… Nikt z widzów na próbie po prostu nie zauważył tego, tak było to dla wszystkich naturalne, że „na szczęście” trzeba się przeżegnać… Znam to z późniejszych wspomnień ojca.
Działalność Józefa Głodowskiego na scenach i scenkach
Pierwsza praca – jeszcze przed przystąpieniem do trupy wędrownej, występującej wówczas w Warszawie – malowanie dekoracji.
Pierwszy występ na scenie – druga rola, o tyle trudna, że wymagająca samoopanowania, żeby grać z umiarem, bez łatwizny i wpadania w szarżę, to postać Józia Grojseszyka w wodewilu „Podróż po Warszawie”. było to przedstawienie zawsze kasowe i Józef Głodowski miał okazję grania roli Grojseszyka wiele razy i doszlifował się scenicznie.
Józef Głodowski był specem od ról tzw. „charakterystycznych”. Nigdy nie grał amantów.
Od roku 1876 – a więc już jako chłopiec szesnastoletni do roku 1889 był aktorem. Uczestniczył w grze zespołów scenicznych pod dyrekcjami około dziesięciu reżyserów. Wyliczyć mogę nazwiska:
- Buchhiltzowa,
- Wł. Gostyński,
- Kremski,
- Ratajewicz,
- Żołopiński,
- Puchniewski,
- Szymborski,
- Kisielniski.
Od roku 1887 współdziałał z przyjacielem Karolem Hoffmanem. Razem organizowali dość krótkotrwałe zespoły sceniczne. W latach późniejszych wspominał często Ratajewicza jako tego, od którego nauczył się najwięcej. Serdeczna przyjaźń łączyła go z Maurycym Kisielnickim, człowiekiem wielkiej zasługi dla kultury polskiej na przełomie stuleci, i oczywiście z Karolem Hoffmanem.
Kisielnicki był chyba ostatnim z opętanych tak wielkością i Mickiewicza i polszczyzny, że stał się żywą księgą: całego Pana Tadeusza znał na pamięć, a recytował go urzekająco – najcięższe tępaki w zasłuchaniu wpadały w trans…
Amatorski Teatr Chłopski z Topoli Królewskiej, zorganizowany przez Józefa Głodowskiego w roku… dał Łęczycy „Emigrację Chłopską” Anczyca. Potem szereg sztuk różnego kalibru reżyserował Józef Głodowski w Łęczycy.
Ostatnie występy – pod dyrekcją K. Hoffmana – w Druskienikach nad Niemnem, w lecie roku 1909.
(Warszawa 29.12.1972)
Szanowni i Drodzy Państwo!
Bardzo proszę o wybaczenie mego niedołęstwa. Nie odzywałem się, chociaż ciągle myślałem o Państwu, ponieważ nie mogłem znaleźć materiałów rzeczowych, a do pisania wspomnień po prostu brak mi było i sił (trochę chorowałem) i zdecydowania, co należałoby uznać za przydatne.
Obrazy, wyłaniające się z przeszłości, gdy się na nią nastawi swe pole świadomości, ukazują zdarzenia egotyczne – i poważne, i śmieszne, ale mało istotne, przynajmniej niewiele dające materiału do powiązania z tematem Pani pracy.
Obecnie wysyłam dwie fotografie: ojca i Karola Hoffmana, najserdeczniejszego przyjaciela i ojca mego i mej nicości (poznał mnie – jeżeli to tak można nazwać – gdy miałem kilka godzin życia). Drugim najbliższym przyjacielem ojca był Maurycy Kisielnicki[6], ów sławny w końcu ubiegłego stulecia i na początku naszego recytator poezji polskich. Jest to postać, którą warto wydostać z zapomnienia, bo rola jego w życiu narodu polskiego w tamtych mrocznych czasach zaborów była bardzo ważna.
Zenon Karolakowski naciskał, żebym natychmiast wysłał Pani tekst krótki „Na Daleki Wschód”. Znalazłem dopiero teraz stary egzemplarz i przesyłam go Pani (bezzwrotnie). Może i to przyda się Pani jako świadectwo uczuciowego nastawienia Józefa Głodowskiego do losów narodu. Ale tekst ten jest chyba jeszcze i teraz trochę niecenzuralny… to już Pani oceni.
Załączam też pocztówki roboty ojca. Podobnych nawet lepszych, zrobił wiele. Wśród znajomych w Łęczycy i w Warszawie, najwięcej uciechy sprawiła jedna – poświęcona „Konstytucji” nadanej carskiej Rosji w roku 1905; w polu pocztówki koniec lufy karabinu z bagnetem, a na tym bagnecie gruba kiełbasa z napisem KONSTYTUCJA. Wyciąga ku tej „konstytucji” łeb pies, ale cóż – pysk ma mocno zawiązany kagańcem.
Przepraszam za dygresję, ale muszę tu wspomnieć rozmowę, którą słyszałem w domu rodziców wówczas. Przyjechał stryj ojca, Romuald, lekarz ze Zduńskiej Woli, był też znajomy prawnik. Zapamiętałem część ich rozmowy: „dla Rosji to wielka nowość, ta konstytucja, ale my przecież mamy obowiązujący Kodeks Napoleona, a nadto starą tradycję demokracji; sztuczne jest to połączenie absolutyzmu z krajem takim jak nasz”.
„Do wyboru, do koloru” – jak wołali przekupnie – i ja tu podaję trochę wspomnień. Może coś z tego przyda się:
Lato roku 1909 – lipiec i sierpień – spędziłem z rodzicami, ba nie tylko z rodzicami, lecz i z grupą różnej cyganerii – w Druskienikach (straszne jest to przekręcanie urzędowe, bo w obowiązującej redakcji pisownia nazwy tej to Druskienniki). Ojciec już prątkował jako dogorywający gruźlik, ale jeszcze występował w rolach charakterystycznych. Dyrektorem był Karol Hoffman. Tam wszedłem w życie prowincjonalnych aktorów, poznałem ich pasję i ich nędzę. Wieczorami odprowadzałem do domu młodą aktorkę debiutantkę: Jankowską, z rodziny wileńskiej (ojciec jej był zawodowym pułkownikiem). Sam miałem lat 15, byłem więc już ochroną pięknej młodej kobiety, za którą z dala, z respektem, szło niekiedy paru młodzieńców, ciekawych dokąd aktorka zmierza. Ci zazdrościli mi jej towarzystwa, czepiali się mnie, kiedy już samotnie wracałem nad Rotniczankę pustymi ulicami, i dziwili się, że jestem zmęczony i nie chcę o niczym rozmawiać. Chciałem jak najprędzej położyć się spać, żeby nazajutrz wcześnie pójść na targ, żeby w porę kupić nabiału od Litwinek zza Niemna, z Gajlun i Lejpun, odpowiadających z miłym uśmiechem na pytanie „Po kam swiestas, po kam kieuszynes” (po ile masło, po ile jaka).
Ale nie tylko sprawy powszednie zaprzątały mą uwagę. Bywałem na próbach i to była dla mnie klasa wstępna teatrologii. Dalszych i wyższych nie liznąłem, ale i z tego, co tam zauważyłem, a przedtem jeszcze słyszałem z rozmów ojca z przyjaciółmi i amatorami sceny, wyciągałem później wiele wniosków.
Role komiczne i tzw. charakterystyczne są trudne, bo najłatwiej w nich jest wypaść z roli i robić z siebie błazna. dobry aktor musi „stworzyć postać żywą” i być nią tak, że wszyscy będą przekonani o jej prawdziwości.
Ostatnią rolą ojca w Druskienikach była postać starego kawalera (nie pomnę tytułu sztuki), grana z umiarem. Wzbudzała współczucie, ale nie litość. Aktor (ojciec mój) ucharakteryzował się na znanego od lat w Druskienikach i poważanego emeryta warszawskiego p. Wierzbowskiego. Kiedy prawdziwy Wierzbowski podszedł do sceny z wiązanką kwiatów i wręczył ją sobowtórowi, widzowie bili brawa wzruszeni i pytali:
– Który prawdziwy?
Opowiadający kawały nie powinien z nich śmiać się! Na scenie komizm polega na sytuacji, na sprzeczności słów i działań z zamiarem prawdziwym, bądź na nieporozumieniach. Komizm wynika z tych sprzeczności lub braku zharmonizowania, ale nie może być ujawniany przez aktora. On o nim nie wie! A jeżeli gra zdradzając, że postać grana przez niego wie, „kładzie” i rolę i sztukę!
Takich banalnych prawd o grze scenicznej uczył Józef Głodowski amatorów. Ale dla nich były to prawdy ważne i trudne do zastosowana „w życiu czyli na scenie, bo wszystko na scenie musi być prawdziwym życiem”. Paradoks? Bynajmniej – całkowita prawda!
„Masz w swej roli dać proszącemu niemal wszystko, co posiadasz – zagraj to!” Tak brzmiała próba amatora do gry na scenie. Potem następowała zmiana: dający waha się i powstrzymuje swą hojność. Mogło to być zagrane rozmaicie: – raz wywołując wybuchy śmiechu, to znowu oburzenia, a niekiedy nawet uczucie dramatycznego załamania się postaci. Na tej rozmaitości polega istota sztuki dramatycznej. A wszystko musi być najpierw przeżyte prawdziwie. Aktor musi się niejako wcielać w postać graną.
Dawny stary styl gry scenicznej był ujęty w szereg kanonów, jak np. bardzo surowo ograniczona swoboda gestów (wspomniałem w rozmowie z Państwem, że np. gest ręką powyżej ramienia był dopuszczalny tylko w tragediach i na krańcu przeciwnym – w farsie). Ale reżyser nie był „bogiem” i nie tępił właściwości szczególnych aktora, raczej starał się je dostrzegać i zastosować np. mimowolne odruchy, które były naturalne dopóki były mimowolne. Ale na takie eksploatowanie aktorów bez uszczerbku dla nich i dla sztuki mogli sobie pozwolić tylko wielcy ludzie sceny.
Frenkiel[7] był takim jednostronnym, chociaż wielkim, aktorem, który grał zawsze niemal podobne postacie i cały składał się z ich naturalnych odruchów, toteż gdy syt chwały odważył się na spróbowanie roli bohaterskiej, położył ją swymi mimowolnymi odruchami, wrośniętymi w jego osobowość na wieki.
Prosta, ale wielka sztuka – grać postać komiczną z godnością. Nie pozbawiać tej postaci godności, chociażby ta postać była najpodlejsza. Na przykład Papkin w Zemście – z jakimże on oburzeniem powtarza słowa, usłyszane przed chwilą od młodej panny: „Krokodyla daj mi, luby!” Słyszę (po tylu latach!) głos ojca – już nie z własnej roli, lecz z pokazu zagrania na próbie z amatorami. A sala na przedstawieniu przyjęła to jak najlepiej jako komizm, chociaż aktor nie dorabiał komizmu małpowaniem. Była to jednak w większości publiczność już po raz nie pierwszy rozkoszująca się Zemstą. Cóż teatr był wtedy nie do zastąpienia – nie było radia ani telewizji.
Muszę tu wyrazić swój niesmak po widzeniu i słyszeniu przed niewielu dniami Zemsty w TV (w grudniu 1972). Papkinowi reżyser kazał widocznie gapić się w obiektyw z miną „no, co wy na to?” Mogło to być dobre przez chwilę, ale ciągle? Papkin dawny miewał chwile pychy i siły, których przeciwieństwem było okazywanie w innych chwilach tchórzostwa. Bez tego postać jest blada.
Z listów Józefa Głodowskiego do Karola Hofmana
20.12.1898 r.
Drogi mój Karolu!
Nie umiemy Ci oboje wyrazić wdzięczności za ten wspaniały opis uroczystości odsłonięcia pomnika naszego wiesza nad wieszcze![8]
My w Topoli sami przepędziliśmy święta Bożego Narodzenia. Uczciwszy dzień 24 uwieńczeniem portretu „Naszego Adama” – pomimo, że byliśmy sami, może nigdy nie czuliśmy się tak szczęśliwi, jak w te święta…
W wolnych chwilach rozmyślamy nad zmianą położenia obecnego. Dotąd do Przybylskiego nie pisałem, nie wiem bowiem, jakie role wymienić na występ oprócz Wicka, może Fistułkiewicza w „Lisie w kurniku”. Tylko nie wiem, czy będzie mógł wystarać się o tę sztukę. Proszę Cię o radę, mój Karolu.
Obawiam się tylko, czy tak Przybylski, jak i Dobrzański nie zrobią „klapy”, jak zaczną rywalizować. Pozostanie na bruku należy do smutnych faktów…
6.12.1899 r.
Więc Teatr Ludowy rozpoczął swą egzystencję i jak pisma donoszą będzie wkrótce i druga scena; ciekaw jestem, czy tych samych aktorów podzielą na dwa teatry, czy zwerbują nowe siły dodatkowo. Myślę o tym, jak Dobrzański urządzi się z letnim sezonem, a może na lato będą widowiska tylko w niedzielę na Pradze?
Wspomniałeś, Karolu, o Przybylskim; cóż on porabia? Czy nie myśli już o zorganizowaniu teatru? Jakoś i o Gutowskim nic nie słychać; widocznie bez blagi nie może się obejść.
Ja tak myślę, żeby to można było uzyskać pozwolenie na dwa wieczory dramatyczne w Zamościu, Hrubieszowie i Krasnym Stawie, to byłby interes, żeby tylko wiedzieć, jakiego sposobu użył Janowski, to można by było popróbować szczęścia.
Tysiące myśli ciśnie się do głowy, co począć. Może – jak się nie da co ukuć w Warszawie, byłoby dobrze wziąć Puławy na lato, w kilka osób.
…lżej mi, żem się nabajał, bo my tu nie mamy do kogo się zwierzać. Wyobraź sobie, że Padyga swój koncert z dodatkiem Marcowego Kawalera. Pawłową gra Padygowa. To szopka! O zacnym panu Trąpczyńskim mówiłem Jakobiemu zmartwił się, ale miał zamiar z początku bronić(???)
Życzę Ci powodzenia w Edypie. Teraz już nie proszę, żebyś pisał, ale po przedstawieniu, odpisz, jak się Państwo miewacie.
01.05.1904 r.
…pozostaję w błędnym kole i w oczekiwaniu czegoś lepszego. …dobrze robisz, że sam działasz dla dobra społeczeństwa. Jeżeli ustępować, to ludziom przewyższającym nas pozycją wybitną wśród masy ogółu, ale nie takim nędzarzom umysłowym i artystycznym jak Kot, który był, jest i będzie miernotą pozującą. Zwolna wszyscy się przekonają, że to tylko pozer.
Z listu twego ostatniego domyślam się, że z Malczewskim jest już lepiej; daj Boże, aby było zupełnie dobrze.
Do Modrzejewskiego nie pisałem, dowiedziawszy się także z listu Padygowej do radców Jakobich, że Bolesławski zajął Żyrardów; jak Kisielnicki utrzymywał, to B. ma niezłe towarzystwo, więc konkurować nie było widoków. Tylko, że B. wziął Żyrardów do 1 czerwca, a następnie przenosi się do Łodzi. W Warszawie marzyłem i marzę…
16.11.1904 r.
List twój uspokoił mnie. Nie uwierzysz, jak byłem wzburzony, przeczytawszy w Codziennym[9] krytykę Lorentowicza[10]. Dopiero twój list uspokoił mnie. Jestem najpewniejszy, że to jakieś grono nieprzyjaciół wpłynęło na niego, żeby Ci dokuczyć. Zapewne chcą w ten sposób unicestwić kółko teatralne handlowców, gdzie rej wodzisz. – Jeżeliby tak było, jak się domyślam, to dowodzi, jak jest wielka zawiść i nikczemność ludzi. …
Ja byłem zdania, żebyś porzucił miłośników z Karowej, a przeto postawił silniej kółko handlowców.
… W Łęczycy znajomi wymykają się z tego padołu płaczu. 8. bieżącego miesiąca pochowaliśmy starego Kornela Hessa po 74 latach pełnego wrażeń i nadziei (zmarł 6.11). Niech mu ziemia lekką będzie. Przed nim udali się na spoczynek Fidlerowa i Balicki rejent. ….Czy byliście państwo na pogrzebie Taczanowskiego?
27.05.1907 r.
…Filigranowo wybrali się Miłośnicy (z Warszawy) do Łęczycy w takie zimno… O przedstawieniu Rękawiczki dowiedziałem się bardzo późno. Przedstawieniem tym zajęło się ziemiaństwo, więc teatr był nimi wypełniony, co prawda nie szczelnie, ale dochód był znakomity, ponieważ niesłychanej ceny były bilety. Jeden z obszarników wyraził się niechcący, że zrobili to rozmyślnie, żeby być tylko wśród swoich. Doszło to do łęczyckiej kołtuńskiej inteligencji, która też na przedstawieniu – z małym wyjątkiem – nie była! Tak się tu demokratyzują.
Finał przedstawienia taki: Miłośnicy dostali 200 rb, P. Macierz Szkolna 400, a Kwewas za papu i wypitkę 200 rb! Górą piskorze! Prawda?
Ale parobkom od Nowego Roku podwyższoną w lecie pensję (pod naciskiem socjalistów) teraz ujęli, bo są „ciężkie czasy, nie wychodzą na swoim” itd. Nawet w takiej Kiernozi, jak Łęczyca strasznie się kotłuje – agitacje Endeków[11] są wstrętne, prowodyrzy głupcy… i będzie taka apoteoza, że Polska pójdzie za przykładem Rumunii. … obszarnicy schlebiają obecnie chłopom w imię własnych interesów i myślą, że ich otumanią, a chłop słucha i potakuje, a naprawdę co innego myśli.
Ale wracam do widowisk. Przed warszawskimi miłośnikami – których gra, jak mnie poinformowano, z wyjątkiem Pytlińskiej średnio się podobała – odbył się wieczór na wpisy na niezamożnych uczniów polskiej szkoły w Łęczycy. Miejsca były wyprzedane – tłok, ścisk okropny. Miał przyjechać Ozimiński[12], ale nie dopisał i zastąpił go skrzypek Kajzer, uczeń Barcewicza, dobry, ale gorszy od Ozimińskiego; miał z początku tremę. Dziarsko spisał się chór Zgierski, doskonała drużyna – sympatyczna tym więcej, że grono śpiewacze stanowią rzemieślnicy i inteligenci. Był i monologista ze Zgierza, amator. Występował i Tadzio; miałem stracha, czy się w prozie nie sypnie, ale słówka jednego nie opuścił.
… Prenumeruję Kuriera, ale to jakieś marne pismo obecnie. Co tylko lepszego, to wszystko przedruki z prasy rosyjskiej albo zagranicznej… Więc Trombę Dmowski wylał z Gazety Polskiej… Co on pocznie? Martwi się o to mama J.
Projektowany benefis słusznie Ci się należy, drogi Karolu; bądź pewny, że Oblęgorka za to nie kupisz… nie dar to, ale zasługa i praca!
[1] Biogram Józefa Głodowskiego w Encyklopedii Teatru Polskiego: http://www.encyklopediateatru.pl/osoby/76939/jozef-glodowski
(Słownik Biograficzny Teatru Polskiego 1765-1965, PWN Warszawa 1973).
[2] Jaćwingowie – plemiona Bałtów spokrewnione z Prusami, posługujące się własnym językiem (jaćwiński) i zamieszkujące tereny Jaćwierzy (Podlasie, Suwalszczyzna, pd.-zach. Litwa, pn.-zach. Białoruś.
[3] Jadwiga Helena Misel, po ślubie Chłapowska (ur. w Krakowie 12.10.1840 r. zm. 8.04.1909 r. w Newport Beach w Kalifornii) – polska aktorka specjalizująca się w rolach szekspirowskich i tragicznych. Propagatorka twórczości Williama Szekspira, zaliczana do najpiękniejszych kobiet epoki.
[4] Karol Hoffman (ur. 30.08.1855 r. w Łomży lub Suwałkach, zm. 07.12.1937 r. w Śródborowie) – dziennikarz, pisarz, działacz społeczny i popularyzator krajoznawstwa. Organizator amatorskiego ruchu teatralnego, aktor, reżyser i autor utworów scenicznych.
[5] Maria Gabriela Janowska (ur. 30.03.1857 w Podhajcach, zm. 17.12.1921 we Lwowie) – aktorka, dramatopisarka, powieściopisarka i publicystka. Przedstawicielka polskiego naturalizmu, wykpiwała moralną obłudę mieszczaństwa; pisała komedie satyryczne, dramaty i powieści.
[6] Maurycy Zygmunt Wawrzyniec (27.08.1859 Gardzienice pow. Krasnystaw – 8.08.1922 Warszawa), aktor, dyr. teatru i recytator polski, członek Związku Artystów Scen Polskich.
Biogram: http://www.encyklopediateatru.pl/autorzy/4489/maurycy-kisielnicki
[7] Prawdopodobnie: Mieczysław Frenkiel (15-07-1858 Byszowo, 19-04-1935 Warszawa) – jeden z najwybitniejszych aktorów komediowych i wykonawców ról molierowskich. Recytator i monologista.
[8] Chodzi o pomnik Adama Mickiewicza zaprojektowany przez Cypriana Godebskiego i odsłonięty 4 grudnia 1898 r. na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.
[9] Chodzi o Kurier Codzienny – pismo wydawane w Warszawie w latach 1865-1905 przez braci Orgelbrandów (profil informacyjno-polityczny).
[10] Jan Lorentowicz, pseudonim M. Chropieński (ur. 14.03.1868 w Pabianicach, zm. 15.01.1940 w Warszawie) – krytyk teatralny, publicysta, dyrektor teatrów, prezes Polskiego Pen Clubu, członek Polskiej Akademii Literatury.
[11] Chodzi tu o Endecję (Narodową Demokrację ND) – polityczny ruch narodowy o ideologii nacjonalistycznej, którego głównym ideologiem i współzałożycielem był Roman Dmowski (1864-1939).
[12] Józef Ozimiński (ur. 6.12.1874 w Łęczycy, zm. 8.07.1945 w Warszawie) – polski skrzypek i dyrygent, pedagog. 1909–1939 był pierwszym dyrygentem Filharmonii Warszawskiej.